ATROX TRAUMA "On the Line of Nothing and Something" - blog metala

Z thrash metalem ostatnio jestem na bakier. Nie to, że nie lubię, po prostu coraz częściej spoglądam w innych kierunkach muzycznych. Nie wspominając już o death czy black metalu. Ale od czasu do czasu wpadam na „śmieciowe” podwórko i wygrzebuję nieoszlifowane diamenty. I takim diamentem okazał się ATROX TRAUMA z kraju gulaszu i langosza, który swoim debiutanckim albumem przywrócił mi wiarę w ten gatunek. Wspomnienia z lat ’80 powróciły w mgnieniu oka, a głowa sama zaczęła kręcić młynki 🙂 Co by nie mówić, to właśnie w latach ’80 ten gatunek święcił największe triumfy. W tych czasach łykałem praktycznie wszystko  począwszy od OVERKILL, a skończywszy na HALLOW’S EVE.

Ale wracając do dania głównego – ATROX TRAUMA to młody zespół z Hódmezővásárhely/Makó, Csongrád (nawet nie wiem jak to wymówić 😉 ), który na początku ubiegłego roku wypuścił bardzo dobry album „On the Line of Nothing and Something”. I o nim dziś słów kilka wystosuję 🙂

Po pierwsze brzmienie!!! To pierwsze rzuca się w ucho – soczyste, drapieżne i selektywne. Tutaj cały mechanizm współgra ze sobą jak w szwajcarskim zegarku. Od razu na myśl przychodzi mi Sepultura i ich pomnikowy album „Beneath the Remains”.

ATROX TRAUMA "On the Line of Nothing and Something" - blog metalowca

 

Po drugie aranżacje!!! Na płycie znalazło się dwanaście kawałków o zróżnicowanych strukturach aranżacyjnych. Nie uświadczymy ani grama monotonii, tutaj każdy utwór ma swoją misję, którą realizuje bezbłędnie. Do tego dochodzi mocny i czytelny głos, który momentami ociera się o death metalowy growl i efekt finalny jest taki jaki widzimy na załączonym obrazku 😉 Perfekcja i profesjonalizm bije z tego wydawnictwa na milę. Idąc dalej kapitalna dynamika, wszystko wywarzone w odpowiednich proporcjach i sukces mamy na wyciągniecie ręki. Mimo, że album rozsadza energia na lewo i prawo, to znalazło się też miejsce na spokojniejsze partie.

Choć w przypadku ATROX TRAUMA „spokojniejsze” oznacza tylko delikatne ściągnięcie buciora z pedału gazu 😉 Mało tego, panowie gitarzyści potrafią też w dobre melodie, ale nie ckliwe i słodko-pierdzące tylko skromne, nadające utworom wyjątkowej dramaturgii i tonu powagi. I dopiero na utworze zamykającym album możemy spokojnie odetchnąć („Moon, Dawn”).

I na zakończenie muszę to z siebie wyrzucić, no strasznie żałuję, że nie mogłem być na ich koncercie (grali w marcu w Zielonej Górze). No nie mogę tego przeboleć, ale niestety choroba nie wybiera dnia ani godziny. Jestem pod ogromnym wrażeniem tych debiutujących Węgrów. A płyta totalne zaskoczenie.

O taki THRASH METAL to ja zawsze walczyłem!!!