O Nu-Metalu na Piance jeszcze nie pisałem i… nie napiszę 🙂

Dziś kolejna porcja zespołów zapomnianych i mało znanych, których nazwy pamięta jedynie garstka oddanych fanów (do których i ja się zaliczam). Od razu na początek wytoczę grube działo w postaci niedawno reaktywowanego Dark Angel. Początki zespołu sięgają 1983r, kiedy to Don Doty, Jim Durkin i Eric Meyer postanawiają razem pohałasować i powołują do życia Anioła Ciemności.

Dark Angel blog o muzyce metalowej, recenzje płyt, albumów metalowych i alternatywnych

W 1985r mała wytwórnia z Kalifornii Metal Storm Records podpisuje z panami papiery i wydaje album „We have Arrived”. Słyszałem ten album wielokrotnie, ale jakoś nigdy nie przypadł mi do gustu. Pół godzinki prymitywnego thrash metalu, jakiego w tamtym czasie było wiele, nie wróżyło kapeli nic dobrego. Po tym albumie następuje zmiana perkusisty i tak Jacka Schwartza zastępuje pan pokaźnych rozmiarów, czyli człowiek o czterech nogach i sześciu łapach – GENE HOGLAN.

Pod koniec 1986r Combat Records wypuszcza w świat thrashową torpedę, a na imię jej: „Darkness Descends”. Pamiętam, jak dostałem ten album na kasecie od Krzysztofa „Cerbera” Gerwatowskiego z Bielska Białej (swego czasu prowadził Fan Club Iron Angel) i z podziwu nie mogłem wyjść, jak można uzyskać takie niszczące i kruszące mury brzmienie. A już kawałki „The Burning of Sodom” czy „Merciless Death” dewastowały wszystko z siłą huraganu. Dla mnie to najlepsze wydawnictwo Dark Angel, chociaż kolejny album, który ukazał się trzy lata później, czyli „Leave Scars”, nie był wcale gorszy. Może zabrakło trochę tzw. chwytliwości, chociaż utwory są skrojone według sprawdzonych, thrashowych wzorców. No i na tej płycie zadebiutował nowy wokalista Ron Rinehart, który zastąpił nieodżałowanego Dona Doty. Być może czas trwania utworów zaważył na całości, bo średnia długość oscyluje w granicach 7-8 minut. Nic to, bo płyta do tej pory dobrze wchodzi mi w ucho, a to przecież najważniejsze 🙂

Na początku 1991r ukazuje się ostatni jak dotąd album „Time Does Not Heal” (Combat Records), który przynosi nam prawie siedemdziesiąt minut thrashowej łupanki. Muszę przyznać, że panowie stworzyli muzycznego potwora. Ciągnące się jak pustynna karawana utwory na dłuższą metę trochę męczą, chociaż każdy z nich zawiera porządne kopiące dupę riffy. Mi jakoś ciężko było przejść całość za pierwszym odsłuchem.

Po tym albumie zespół przestaje niestety istnieć. Reaktywacja nastąpiła w 2013r i grają koncerty, ale o nowej płycie nic nie wiadomo.

 

 

Kolejnym wartym odnotowania zespołem jest Demolition Hammer z Nowego Jorku. Powstali w 1986r i przez dziesięć lat swojej aktywności muzycznej nagrali trzy albumy. W 1990r Century Media Records wydaje debiutancki album „Tortured Existence”, czyli trzy kwadranse Thrash metalu, który na tamte czasy szczególnie się nie wyróżniał, ale grunt pod następne wydawnictwa zrobił.

Dwa lata później ukazuje się „Epidemic of Violence”, który drastycznych zmian w muzyce nie przynosi. Dalej jest ostro, jest galopada i szczekający głos Steve’a Reynoldsa. „Time Bomb” z 1994r (Century Media Records) jest ostatnim wydawnictwem Demolition Hammer i na tej płycie zespół postanowił pójść bardziej w stronę Groove Metalu i myślę, że na dobre im to wyszło. Bardzo dobra produkcja, świetne organiczne brzmienie gitar i garów, no i wokalnie jest już dużo lepiej. Doskonała płyta, ale niestety już na zakończenie kariery, bo w 1995r kapela przestaje istnieć 🙁

Nieco ponad dekadę musieliśmy czekać na reaktywację, a co z tego wyniknie – czas pokaże.

 

 

Z Nowego Jorku przenosimy się szybko do Los Angeles, gdzie z małymi przerwami do dziś działa i hałasuje thrash metalowy VIKING. Powstali w 1986r jako TRACER i nagrali jedno demo „Sudden Death”, po którym szybko przechrzcili się na Vikinga.

Na początku 1988r Metal Blade Records wydaje ich debiutancki album „Do or Die”, czyli pół godzinki agresywnego i podkręconego galopadami perkusji thrash metalu. Siadła mi na uchu ta płyta jak cholera – szczerość, jaka biła z tego albumu kładła na łopatki niejedną płytę z tzw. pierwszej ligi, a takie killer tracki jak „Militia of Death” masakrują mi czachę do dziś.

Rok później Caroline Records wydaje drugi album „Man of Straw” i tutaj panowie zadbali już o konkretną produkcję, choć muszę przyznać, że to nie jest dla niej aż tak na plus, jakby się zdawało. Płyta do bólu kojarzy mi się z „Reign in Blood” Slayera, nawet wokale są bardzo zbliżone, nie wspominając już o gitarach, no ale to tylko moje skojarzenia 🙂

W 1990r Viking schodzi z tego grajdoła, by w 2011r powrócić do świata żywych. Cztery lata później, już w nieco zmienionym składzie, wydają „No Child Left Behind” (ze starego składu na polu bitwy pozostali tylko Ron Eriksen i Matt Jordan). Płytę przesłuchałem, ale specjalnie wrażenia na mnie nie zrobiła… ot poprawnie odegrany Thrash metal i tyle.

 

 

 

Natomiast Nast Savage to przedstawiciel popularnego w latach ’80 power/speed metalu. Powstali w 1983r na Florydzie i tworzą do dziś. W 1985r Metal Blade Records wydaje ich debiutancki album „Nasty Savage”, który przynosi nam nieco ponad czterdzieści minut poprawnego i melodyjnego speed/power metalu z wysokimi wokalizami Nasty Ronniego. Drugi album „Indulgence” (1987r Metal Blade Records) większych zmian do muzyki Nasty Savage nie wnosi.

Mamy rok 1989  i tzw. „album próby” – „Penetration Point” (Rotten Records). Na tej płycie Nasty Savage postanowili troszkę pokombinować i zwrócili się bardziej w kierunku technicznego grania. Kompozycje nabrały odpowiedniego tempa i w końcu dostały thrashowego pazura. Niestety po tej płycie zaczęło się coś niedobrego dziać i zespół przestaje istnieć. W latach 2002-2012 coś tam chłopaki próbowali pogrywać, ale z chyba z marnym skutkiem, bo w 2004r Metal Blade wydaje słabiutki album „Psycho Psycho”.

Ponoć panowie znów się zeszli i grają koncerty. Ja pamiętam ich występ z poznańskiej Areny (Metal Battle 1988r), kiedy wraz z Exumer i Atomkraft przyjechali zdewastować polską publiczność – to była prawdziwa uczta dla ucha i oka 🙂

 

 

 

I na zakończenie weterani technicznego death/thrashu z Kalifornii – SADUS. Powstali w 1984r i w swojej trzydziestoletniej karierze zarejestrowali pięć dużych albumów i kilka mniejszych wydawnictw. W 1988r debiutują  albumem „Illusions”, który daje nam niespełna pół godzinki soczystej niczym pełnokrwisty stek deathmetalowej jatki o thrashowym zabarwieniu.

Drugi album „Swallowed in Black” (R/C Records 1990r) to kolejna petarda wystrzelona z przeogromną siłą i precyzją, z jadowitymi wokalami oraz perfekcyjną grą Steve Di Giorgio, mistrza czterech, a niekiedy i sześciu strun. Płyta niesie za sobą takie pokłady jadu i drapieżności, że czasami ciężko nadążyć za tym całym Sadusowym szaleństwem. Uwielbiam styl gry Steve Di Giorgio, bo to co wyprawia swoimi paluchami na basie, to prawdziwa wirtuozeria przez wielkie „W”.

Dwa lata później Roadracer Records wydaje trzeci album „A Vision of Misery” i znowu mamy pół godzinki dobrze skrojonego i technicznego grania bez większych zmian, ale dalej dumnie idącego do przodu. Dwóch ostatnich płyt „Elements of Anger” (Mascot Records 1997 r) i „Out of Blood” (Mascot Records 2006 r) niestety nie słyszałem, ale w przyszłości sumiennie sobie postanowiłem nadrobić te zaległości. W 2015 r zespół przestaje istnieć. Ja kilka lat temu miałem okazję widzieć panów na żywo i powiem tak czapki z głów i pełen szacunek to co płynęło z głośników to istna magia.

 

I to by było na dziś tyle. CDN…