O Thrash Metalu jeszcze nie pisałem na Piance, więc najwyższy czas nadrobić zaległości.

Wiadomo, że w kilku zdaniach nie sposób nakreślić całej historii tego ciekawego nurtu muzycznego. Niestety nie będzie nic o prekursorach gatunku i innych tam BIG  czwórkach, szóstkach czy dwunastkach. Chciałbym przedstawić kapele, które pomimo swojego wielkiego wkładu w gatunek – popularności niestety nie zdobyły.

Na dobry początek: dość obfita scena naszych sąsiadów zza Odry, bo jest w czym przebierać. Celowo pominę tutaj uznane bandy z wiadomych powodów. Na pierwszy strzał idzie  jeden z weteranów niemieckiej  sceny thrash  ACCUSER, który to z małymi przerwami istnieje  od 1986 r. Na swoim koncie mają 9 dużych albumów. W 1987 roku za sprawą Atom H wychodzi ich debiutancki album „The Conviction” czyli 41 min speed thrash metalu jakich wiele. Zresztą w tych czasach kapele pokroju Accuser wyrastały jak grzyby po deszczu. I tak dochodzimy do roku 1995, w którym to wydają swoją 5-tą płytę „Taken by the Troat”. Czuć wyraźnie, że zespół dojrzał muzycznie i serwuje nam już konkretny thrashowy łomot. Po tej płycie o zespole słuch zaginął, aż tu w 2010 r Red Shift wydaje „Agitation”. W 2011 wydają kolejny i mój ulubiony album „Dependent Domination”. Tutaj mamy już konkretne brzmienie i ten Thrashowy Groove, który na dobre zadomowił się w stylu Accuser. Są mocne riffy i dużo, dużo technicznych zagrywek. Muzyka kopie w zad od samego początku. Polecam ich dwie ostatnie płyty, naprawdę kawał dobrego thrashowego rzemiosła.

Kolejnym takim niedocenionym zespołem jest Exumer. Ich muzyczna kariera zaczęła się w 1985 r i nie trwała zbyt długo. W 1987 Disaster wydaje ich debiut „Possessed by Fire”. 36 minut opętańczej chłosty daje nam do zrozumienia, że Exumer będzie miał dużo do powiedzenia na scenie Thrash Metalowej. Płyta z mety zyskała uznanie maniaków, zespół zaczyna grać  trasy i generalnie dzieje się dobrze. Nie spoczywając na laurach rok później wydają „Rising from the Sea”. Ale niestety następuje zmiana na stanowisku gardłowy. Odchodzi Mem von Stein, a na jego miejsce zostaje przyjęty Paul Arakari i to z nim już jest nagrany drugi album. Płyta muzycznie jest kontynuacją „jedynki” czyli Thrash Metal dobrej próby.

Pamiętam jak w 1988 roku przyjechali do Polski na mini trasę pod nazwą „Metal Battle”. Byłem w ogromnym  szoku!!! No i jak to zwykle bywa z dobrze rokującym zespołem w 1989 r poszli w rozsypkę. Ale, ale, jak to mówią, że w przyrodzie nic nie ginie – w 2008 roku powstali z grobu i zaczęli koncertować. Na płytę trzeba było troszkę poczekać bo aż do 2012 r. „Fire & Damnation” to już kawał dojrzałego i wymuskanego Thrash Metalu. Czuć, że to ten sam Exumer co sprzed laty, tylko bardziej oszlifowany i dopieszczony. Brzmienie tnie jak żyleta, no i gardłowy (Mem von Stein powrócił) w życiowej formie. Chętnie wybiorę się na ich koncert i sprawdzę na żywca jak to hula po 27 latach.

Warto też wspomnieć o nieistniejącym już Angel Dust. Powstali w 1984 r w Dortmundzie. Pamiętam jak Kris Brankowski puścił ich kawałek „Fighter’s return”  w audycji radiowej „Muzyka Młodych”, byłem pod ogromnym wrażeniem i te gitary… cięły jak opętane. To były piękne czasy. Się rozmarzyłem 😉

W 1986 r Disaster wydaje ich debiut „Into the Dark Past”. Płyta – arcydzieło (intro na fortepianie, aż ciarki mnie przechodzą). Na tym albumie aż kipi od doskonałych pomysłów, dużo melodii i szybkich zwrotów akcji. Idealnie wtopił się w muzę głos wokalisty gitarzysty Romme Keymera. Często do tej płyty wracam, bo dla mnie to ich szczytowe osiągnięcie. Na drugiej płycie trochę spuścili z tonu. „To Dust You  Will Decay” z 1988 r przynosi nam sporo power metalu z bardzo melodyjnym i spokojniejszym vocalem. Zespół wyhamował, a szybkich utworów znajdziemy tutaj jak na lekarstwo. Po tej płycie nagrali jeszcze cztery albumy, ale powiem szczerze nie interesowało mnie to już zupełnie. Po ostatniej płycie „Of Human Bondage” zespół zakończył działalność. Jak dla mnie to mogli to zrobić już po pierwszej płycie 😉

I na koniec zostawiłem sobie jak zwykle wisienkę. DEATHROW z Dusseldorfu – bo o nich tu będzie mowa – jest TYM zespołem, który wielbię po wsze czasy. A wszystko zaczęło się pewnego słonecznego popołudnia, kiedy to kumpel przyniósł mi przegraną na kasecie ich pierwszą płytę  „Rider’s of Doom”. I zaczęło się.

Ale może od początku. Zespół powstał w 1984 r pod nazwą Samhain, nagrali trzy demówki i postanowili zmienić nazwę na Deathrow, bo Samhainów było wtedy od groma. W 1986 r Noise Rec. wydaje debiutancki album „Satan’s Gift/Rider’s of doom”. Płytę otwiera kapitalne intro „Winds of Death” i zaczęła się galopada. Thrash Metalowe tornado w wykonaniu młodych Niemców do tej pory ryje mi czaszkę. To tylko 40 min muzyki, ale jakiej! Jest w niej wszystko co lubię: mocne, brudne riffy, odrobina melodii, wściekły wokal i perkusyjna kawalkada. Wszystkie utwory zasługują na uznanie, nie ma tu słabszego kawałka. Płytę znam na pamięć i to jest jedna z tych płyt, którą zabrałbym na bezludną wyspę 🙂

Po rewelacyjnym debiucie w 1987 r wydają „dwójeczkę” „Raging Steel”. Epickie intro „The Dawn” i jedziemy. Jest to do czego przyzwyczaił nas Deathrow, jest galopada, jest melodia, czyli wszystko na miejscu. Uwielbiam ten album nie mniej niż debiut. W 1988 r wydają „Deception Ignored” i tutaj już mamy do czynienia z bardziej technicznym graniem. Możemy powiedzieć pełną gębą, że Deathrow łupie światowej klasy Thrash Metal i robi to bardzo gustownie. Melodie pozostały, mniej galopad, więcej przemyślanych riffów, no i wokal w końcu pokazał na co go tak naprawdę stać. Zrobiło się jak na paryskim dworze czyli WYKWINTNIE.

Po czterech latach wydają swój ostatni album „Life Beyond” i jak dla mnie najsłabszy. Było wybornie, a zrobiło się troszkę marnie. Może nie jest to zła płyta, ale jak dla mnie zabrakło tego „czegoś”. Deathrow stracił swój pierwiastek oryginalności. Po tej płycie nagrali jeszcze singiel „Towers in Darkness” i świat o nich zapomniał.

Na zakończenie jeszcze tylko króciutko wspomnę o kapeli Darkness, która to gra do dziś, ale ich dwa pierwsze albumy do dziś brzęczą w mych uszach. Warto po nie sięgnąć i co jakiś czas odkurzyć „Death Squad” i „Defenders of Justice. To dobry kawałek  niemieckiej historii Thrash Metalu.