Mijający rok był zupełnie inny niż zwykle i chyba nikt nie spodziewał się takiego obrotu sprawy. Bo to, co się wydarzyło, odbiło się na naszej psychice i zdrowiu. I zapewne na długo pozostanie w naszej pamięci. Mnie i moich bliskich na szczęście zaraza omijała szerokim łukiem, ale nigdy nie wiadomo co przyniesie kolejny dzień.

Muzycznie rok 2020 specjalnie nie był gorszy od poprzedniego, bo ukazało się sporo dobrych i bardzo dobrych płyt, o których pisałem już wcześniej. Jedyne, co mi doskwierało – to brak koncertów i tych całych zakulisowych pogawędek przy piwku. Może 2021 przyniesie jakieś zmiany, więc bądźmy dobrej myśli.

Na zakończenie tego „pandemicznego” roku postanowiłem zrekompensować sobie to wszystko i wybrałem się do „restauracji dźwięków”, by spróbować 13 specjalnych dań. Zapewniano mnie, że każde jest wykwintne, wyjątkowe i niepowtarzalne. Nazwy restauracji celowo na razie nie zdradzę, ale obiecuję, że w swoim czasie wszystko wyjaśnię. Uchylę tylko rąbka tajemnicy i powiem, że szefem kuchni jest maestro Michael Gira.

Na przystawkę zaserwowano „New Mind” i powiem, że jak na początek uczty – to bardzo lekkostrawna przystawka. Coś mi głosy podpowiadają, że będzie to arcy-uczta, po której wymienię swój stary stetryczały mózg na nowy. „In My Garden” i powoli łapię właściwy rytm. Zaczynam delikatnie małą łyżeczką, powolutku nabieram i pakuję do buzi. Hmm… niezłe i zaczynam coraz częściej ładować do gęby. Po chwili już nie trafiam do ust i pakuję gdzie popadnie. Uszy, oczy, nos, tylko nie do ust. Padam pod stół i zaczynam jeść z podłogi wszystko, co się na niej znajduje. Czuję się już pełny, ale dalej żrę jak opętany. I bum! Kelner mnie budzi.

– Co jest? – pytam się lekko nieprzytomny.

– Był pan psem i prosił, by rzucano panu resztki ze stołu.

– O w mordę! Poważnie?

– Poważnie. Danie to zawierało specjalny składnik, ale to tajemnica szefa.

– Co to będzie dalej jak na początku takie frykasy szef serwuje???

– Niech się Pan nie martwi. Będzie Pan zadowolony.

„Our Lovers Lies” ląduje na stole i jestem w siódmym piekle. „Sex, God, Sex” i zaczynam się rozkoszować na dobre. Chłonę wszystko całym ciałem, powoli delektuję się każdym kęsem, ciesząc się chwilą, która dla mnie może trwać wiecznie. Ten klimat, ten upiorny klimat, w którym sam szef gra pierwsze skrzypce. To danie popisowe. „Blood and Honey” – głos Jarboe jest taki czysty, nieskazitelny i subtelny, a zarazem nawiedzony, niepokojący i nieprzewidywalny. Nie można przejść koło niego obojętnie. Zaczynam się bać!  „Like a Drug (Sha la la la)” to uczta dla kanibali, mięso, wszędzie mięso i dzicy ludzie jedzą ludzi. Obłęd mam w oczach, bo też biorę w tym udział. Ależ tu jest schiza…  i te dęciaki. Wychodzę, by po chwili wrócić nucąc pod nosem Sha la la la.

To jeszcze nie koniec. Maestro ma jeszcze kilka potraw do podania i dopiero się rozkręca. „You’re Not Real, Girl” uspokaja na chwilkę i częstuje mnie smutkiem takim gorzkim, prawdziwym i szczerym do bólu. Niestety to nie był deser.

„Beautiful Child” to zbrojny pokaz siły, defilada na talerzu, który nie ma końca. W marszowym tempie przy wspaniałym akompaniamencie dęciaków, z górującymi chórami, wchłaniam wszystko. „Blackmail”, w którym Jarboe swoim głosem wprowadza mnie w błogi nastrój i w tym momencie mógłbym już podziękować. Odpoczywam i odprężam się na chwilę. Czuję, że już się najadłem.

– Ale jeszcze deser! – krzyczy kelner, wiec zostanę i spróbuję.

„Trust Me” wkręca mi się w ucho niczym wąż, wijąc się na wszystkie strony. Na zakończenie dwie smutne historie miłosne: „Real Love” i „Blind Love”, które niestety nie kończą się happy endem. Choć ta druga historia bardziej boli (końcówka utworu kruszy mój mózg). Ucztę zamyka wspaniały „Children of God”, który utrwala mi się dość mocno i zostaje w lewej półkuli mózgu na zawsze.

 

Do czego zmierzam?

W 1987 r Swans wydał album „Children of God”, który dopiero teraz odkryłem!

W 1987 r miałem 16 lat i byłem zagorzałym metaluchem i pewnie jakbym wtedy usłyszał te dźwięki, to z mety bym cisnął nimi o ścianę. Dziś już mam swoje lata, więc i horyzonty muzyczne na przestrzeni tych wszystkich lat zostały poszerzone. Tą płytą zachwycam się od niedawna i obcowanie z nią mogę porównać właśnie do wielkiej uczty. Delektuję się każdym dźwiękiem, każdą najmniejszą nutką, której prawie nie słychać. „Potrawy”, które serwuje Maestro Gira są sztuką przez duże „S”.

SWANS ma dość bogatą dyskografię i korci mnie, żeby spróbować kolejnych dań szefa kuchni, ale na to potrzeba dużo, dużo czasu, z którym u mnie krucho. Ale może kiedyś…jak w końcu przestanę kupować nowe płyty 😉

 

Kończąc to bazgrolenie – życzę wam wszystkiego dobrego w Nowym Roku, no i szybkiego powrotu do normalności (i koncertów oczywiście).

 

P.S. W telegraficznym skrócie zestawienie kilku płyt, które w mijającym roku spowodowały u mnie szybsze bicie serca, a których nie zdążyłem już zrecenzować.

(Kolejność zupełnie przypadkowa)

  1. YASHIRA „Fail to Be”
  2. IMPERIAL TRIUMPHANT „Alphaville”
  3. NEPTUNIAN MAXIMALISM „Eons”
  4. TODAY IS THE DAY „No Good to Anyone”
  5. WHALESONG „Radiance of a Thousand Suns”
  6. DARK BUDDHA RISING „Mathreyata”
  7. NAPALM DEATH „Throes of Joy In The Jaws of Defeatism”
  8. BRAVE THE COLD „Scarcity”
  9. HOSTIA „Carnivore Carnival”
  10. THE OCEAN „Phanerozoic II: Mesozoic/Cenozoic”.
  11. TOXAEMIA „Where Paths Divide”
  12. TITAN TO TACHYONS „Cactides”
  13. MY DYING BRIDE „The Ghost of Orion”
  14. SWEVEN „The Eternal Resonance”
  15. KILLER BY KILLED „Reluctant Hero”