Pestilence - "Hadeon" recenzja płyty

Po pięciu latach abstynencji wydawniczej Patrick Mameli wraz z kompanami wraca z nowym albumem „Hadeon”. W sumie to się ucieszyłem, bo Partick w wywiadach zapewniał, że tą płytą wróci do lat 90-tych, gdzie powstały takie wiekopomne dzieła jak „Consuming Impulse” czy rewelacyjny „Testimony of the Ancients”.

Miodowe lata niestety „Zaraza” ma już dawno za sobą, ale fajnie, że w ogóle wrócili i jeszcze im się chce.

„Hedeon” to trzynaście kompozycji, które są powrotem do młodzieńczych lat Mameliego, a wyznacznikiem całości jest wspomniany wcześniej album  „Testimony…”. Jak usłyszałem w sieci pierwszy utwór, który promował ten album – piałem z zachwytu jak za pacholęcych lat. Niestety na tym kawałku pianie się skończyło, bo im dalej w las tym ciemniej. Płyta może nie jest zła, ale jak dla mnie to taki dwudziestoletni odgrzany kotlet polany świeżym sosem i na nowo doprawiony. Utwory do bólu przypominają te nagrane w latach ’90, jakby to były jakieś odrzuty z sesji „Testimony…”

Nie powiem – wyprodukowane to wszystko na wysokim poziomie i utwory żrą jak trzeba, ale brakuje mi tego czegoś, czyli tzw. elementu zaskoczenia. I właśnie tutaj zadaję sobie pytanie, czy to komuś jeszcze jest potrzebne? Mogli iść w stronę „Spheres” i dalej kombinować z jazzem, a wtedy może uniknęliby takich albumów jak „Hadeon”. Na pewno ta płyta przypadnie do gustu starszym, bardziej konserwatywnym fanom, którzy czekali na nią aż pięć lat (ja też jestem starym fanem, ale oczekiwałem czegoś więcej).

Podsumowując: stary Pestilence wrócił z nową płytą, nad którą unosi się duch minionego wieku i nic poza tym. Nie czekam na następną płytę. No chyba, że Mameli wpadnie do czarnej dziury i powróci z głową pełną pomysłów godnych zarazy XXI wieku.