Jak wiecie – nie jestem zawodowym pisarzem czy innym gryzipiórkiem, który pozjadał wszystkie rozumy i przelewa je na papier (w tym wypadku na ekran kompa). Nie żyję z tego rzemiosła, piszę sobie TE recenzje, bo najzwyczajniej w świecie sprawia mi to przyjemność. Poza tym często do nich wracam i przypominam sobie, co grało mi w głowie lata temu. A dziś zapragnąłem napisać recenzję jak prawdziwy i doświadczony pismak 🙂 Ale żeby ją napisać, to najpierw udałem się na kurs dziennikarski, który zazwyczaj trwa 6 miesięcy (mój trwał sześć godzin). Efekt można przeczytać poniżej 🙂

Postanowiłem opisać płytę zespołu, którego muzykę doskonale znam, więc tradycyjnie padło na lokalnych zabijaków z INDICIUM (tak, tak jestem monotematyczny, ale nic na to nie poradzę). Poza tym od dobrych 28 lat jestem ich zagorzałym szalikowcem i chylę czoła przed ich twórczością, więc wiecie – lekko nie jest 🙂

Zastanawiam się, czy w ogóle ktoś recenzował MMXV?

Gdyby Monty Python nie opowiedział swojego „morderczego kawału”, te dźwięki nigdy by nie powstały. To co pozostało niezmienne, to kusząca pułapka niekończących się repetycji. Winię za to ekshibicjonistyczny melodramatyzm. Cały kompozytorski geniusz to nic innego jak żywa narracja książki telefonicznej z lat ’80. Może i strony już żółte i wyblakłe, ale nie ciągnie się za nimi smród stagnacji. Pisanie o TAKIM zespole niestety nie należy do najłatwiejszych.

 

Tutaj wyśrubowany poziom paskudztwa żeni się z zatęchłą piwnicą gdzieś na zadupiu Erywania. Muzycy na lewo i prawo rzucają radykalnym, anarchistycznym manifestem, który w praktyce uderza w patelnię, na której odgrzewany jest po raz setny ten sam śmierdzący kotlet. Czy taka strategia jest intencjonalna? Czy po prostu zwykłe pójście na łatwiznę?

W takich przypadkach za mikrofonem staje bezzębny suchotnik wyjący w niebogłosy na zduszonym gardle. Brzmi to jakby The Cure spotkało Napalm Death.  Ale prawdziwy kunszt kompozytorski z odpowiednim arsenałem snuje pełną niuansów opowieść. Zaletą płyty jest oszczędność w operowaniu dźwiękiem jak i słownymi, lakonicznymi komunikatami. I tu rodzi się pytanie o status zespołu, bo z takim „recitalem” raczej nie zwojują list przebojów. A co na to powie św. Franciszek z Asyżu? Pewnie nic, bo zapewne nie słyszał muzy, ale na bank dostanie rozwolnienia 😉

 

Płyta się broni i to na kilu płaszczyznach. Po pierwsze perkusista, który tonie w girlandach barokowych suit i ozdobników, ale za to trzyma rytm (metronom mu nie zwalniał, ba nawet czasami przyśpieszał). Gitarzysta to prawdziwy erudyta, wprawnie żongluje konwencjami i z gracją linoskoczka balansuje między różnymi stylami. A! Całkiem zapomniałbym o basiście, który w sumie niewiele wnosi do muzyki INDICIUM. Wykopał sobie własny grób i postawił nagrobek, żeby tylko nie słyszeć tego hałasu. Coś tam sobie dłubie kreując własny przekaz podprogowy, zupełnie nieoczywisty i ascetyczny. Natomiast warstwa liryczna tej epki to konglomerat niespełnionych myśli słynnego szwedzkiego gastrofizyka Alojzego Hakenkrojca, który do końca swoich dni twierdził, iż ziemia jest generatorem pary wodnej. I nawet powstał utwór ku jego chwale, ale to temat na kolejną recenzję (mam nadzieję, że nowej płyty).

Reasumując: w dźwiękach tych nie ma żadnej chemii, nie ma seksu – każdy z panów bawi się głównie ze swoją własną ręką i to bez większego zainteresowania. Podkład idealny do filmu porno-gore z udziałem Stevena Rogala czy innego Bobby Peru.

 

No i jakoś poszło. Zawsze chciałem być jak John Malkovich i napisać taką recenzję 😉

P.S. Właśnie do sieci trafił nowy utwór INDICIUM o bardzo wymownym tytule „Hakenkreuz”. Czegoś tu nie rozumiem, nazwa zespołu jest łacińska, tekst w języku polskim, a tytuł po niemiecku. Taki muzyczny trójkąt Bermudzki, ale szerokość geograficzna bardzo Polska 😉