Ostatnio w mojej głowie szaleje istne dźwiękowe tornado. Takiej huśtawki nastrojów dawno nie doświadczyłem. Począwszy od death metalowej chłosty, a skończywszy na etnicznej psychodeli, więc lekko nie jest 😉 Generalnie brutalne nuty powoli odchodzą u mnie na boczny tor, ale nie oznacza to, że bezpowrotnie zrywam z młodzieńczym szaleństwem. Tak pięknego happy endu jeszcze długo nie będzie. Jego echa długo będą wybrzmiewać w mej duszy. I tu przyznam się, że kilka nazw z tego cudownego okresu nie tak dawno zarzuciłem na uszy. Od razu poczułem się jak młody bóg z ogniem piekielnym we włosach 🙂
No właśnie – po takiej dawce hałasu warto by ukoić głowę czymś spokojniejszym, zregenerować narządy słuchu, które i tak już swoje przeżyły. Dziś płyta zespołu, która może posłużyć jako idealny kompres dla zwojów mózgowych i usznych 🙂 Zespół pochodzi z kraju fiordów i wikingów, czyli Norwegii. Jak wiadomo – specyficzny klimat tego zakątka świata sprzyja tworzeniu niecodziennych muzycznych krajobrazów. I tym razem nie mogło być inaczej. SPURV – bo o nich dziś mowa – to dość młody sekstet z Oslo. Powstali w 2011 roku i w dorobku mają trzy albumy. Ostatni „Brefjære”, o którym dziś kilka słów popełnię, to trzy kwadranse subtelnych i nie do końca radosnych opowieści. Jak to u mnie zazwyczaj bywa, zatraciłem się w tych dźwiękach, chłonąłem je całym ciałem i powolutku odpływałem w nieznanym kierunku.
Tyle tytułem wstępu, zatem przejdźmy do walorów dźwiękowych. Postaram się ubrać w słowa to co płynie z głośników. Płytę otwiera „Krokete, Rettskaffen”, który wita nas wyśmienitym chórem. Zabieg oklepany ostatnimi czasy, ale taka odrobina na wstęp jest w sam raz. Chwilę później zaczyna się tworzyć bardziej rockowa aura. Drapieżne gitary, przestrzeń, smyczki i można złapać oddech górskiego, mroźnego powietrza. Wędrujemy dalej po krętej, górskiej ścieżce gdzieś na zapomnianych krańcach skalnych masywów. Na chwilę wkradł się element baśniowy, który tylko zaznacza swoją obecność. Nie za bardzo przemawia do mnie orkiestrowość tej płyty. Ogólnie nie ma wielkiej tragedii, ale są momenty, które po prostu nie „żrą”. Nie żebym się czepiał i szukał dziury w całym. Ot po prostu tak mam.
W strefie wokalnej nie za wiele się dzieje, jest bardzo oszczędnie, bo w sumie po co niweczyć nastrój, który mozolnie zbudowały instrumenty. Całość doskonale oczyszcza mózg. Czy można wpakować to w jakieś konkretne ramy? Pewnie tak, ale bardzo uogólniając. W muzyce SPURV czuć rockowego ducha, ale takiego natchnionego naturą, dobrą energią, przestrzenią i folkową aurą. Nie idzie też pominąć śladowych składników islandzkich mistrzów zrodzonych z matki-natury SIGUR ROS.
Na koniec mogę tylko rzec, że po dłuższym obcowaniu z „Brefjære” głowa została oczyszczona, myśli zostały uczesane, a percepcja odbierania bodźców świata zewnętrznego wróciła na swoje miejsce. W każdym bądź razie polecam ten soundtrack na wieczorne seanse, najlepiej ze słuchawkami na uszach.