Na nowy album BLACKLIST „Afterworld” natknąłem się całkiem przypadkowo. Jak to ja, grzebię, szukam, penetruję najmroczniejsze zakamarki muzycznego globu i wynajduję takie cuda-wianki 😉 Nie znałem wcześniej kapeli, a z „sieciowych przecieków” wywnioskowałem, że to może być coś dla mnie. Tak w sam raz na odpoczynek od cięższych brzmień i trudów dnia codziennego. No i internety nie kłamały 🙂
BLACKLIST to kapela z Nowego Jorku, która powstała w 2005 r. Do tej pory zarejestrowała dwie epki i dwa duże albumy. Pierwszy „Midnight of the Century” został wydany w 2009 r przez Wierd Records (niestety nie słyszałem), drugi „Afterworld” (Profound Lore Records), który ukazał się w ubiegłym roku i właśnie mam przyjemność go odsłuchiwać.
Począwszy od mrocznej i tajemniczej okładki, a skończywszy na muzyce, Panowie serwują nam spokojną i sprawdzoną miksturę post-punka z gothic rockiem. Od samego początku ich muzyka skojarzyła mi się z dokonaniami takich tuzów gatunku, jak Killing Joke czy The Mission. Oczywiście nie jest to bezmyślna kopia, ale słychać wyraźne inspiracje.
W sumie to Blacklist na oryginalność się nie sili, wykorzystują wypróbowane patenty, grają swoje i pewnie przynosi im to radość. Bardzo przyjemnie mi się słucha, a takie utwory jak „No Good Answers” czy „Nightbound” zostają na dłużej w pamięci. Wokal wyraźny, spokojny, bardzo emocjonalny, momentami rzekłbym – natchniony. Lubię taką wyrazistość w przekazie, gdzie wokalista ma w sobie charyzmę i to „coś”, co zainteresuje szersze grono odbiorców.
W tym temacie nie można pozwolić sobie na byle jakość. Utwory posiadają przyjemny „vibe” i pomimo, że niczym szczególnym się nie wyróżniają – to potrafią przykuć uwagę. I w zestawieniu z wyżej wymienionymi kapelami wcale ich to nie deklasuje. To dalej najwyższa półka, amalgamat mrocznej wrażliwości z aksamitną i subtelną melancholią.
Bardzo podoba mi się produkcja płyty, która przypomina mi wybitne pod względem muzycznym lata ’90. Wiadomo – cyfryzacji w tych czasach nie unikniemy, ale tutaj duch wspomnianych lat roztacza aurę nad każdym dźwiękiem. Można kręcić nosem, że to już było, że powtórka z rozrywki, ale za to zrobione jest to z klasą.
Muzyka nie jest przesłodzona i dzięki temu wraca się do niej z przyjemnością. A co wyróżnia ten album? Brak jako takiej przebojowości, bo ile można pociskać ckliwe i melodyjne pierdy 😀 Na tle setek innych wydawnictw podbitych mierną elektroniką czy pustym bitem, ten muzyczny skrawek potrafi przywrócić dobre imię rocka, który ponoć dawno umarł 😉
No cóż, ja ze swojej strony mogę polecić „Afterworld” na wieczorne wyciszenie, co niniejszym czynię.