Z tym zespołem zwąchałem się już jakiś czas temu, czyli coś koło 2006 r, kiedy to ukazała się ich debiutancka płyta „Nord”. Zasłuchiwałem się w tej płycie bez pamięci. Mijały kolejne lata, a francuski YEAR OF NO LIGHT co jakiś czas raczył słuchaczy kolejnymi albumami. W sumie to szczególnie nie śledziłem ich poczynań, bo mnogość ich wydawnictw trochę mnie przytłoczyła. Postanowiłem skupić się na tych ważniejszych rzeczach, które ukazywały się w dość zróżnicowanych odstępach czasowych.
I tutaj następuje mały problem z ich muzyką, bo jako fan łykam praktycznie wszystko, co tylko wyprodukowało tych sześciu gostków, ale kiedy siadam do napisania recenzji – po prostu odejmuje mi słuch. Jestem głuchy jak kamień 🙂 Słucham, przeżywam, a kiedy zwoje mózgowe zakodują wszystko na „twardzielu” i przetworzą całość na język prosty, to pióro zaczyna odmawiać posłuszeństwa 🙂 Dziś postanowiłem dać sobie kolejną szansę i po raz kolejny zmierzyć się z goliatem, może tym razem coś mi się urodzi.
OK, to lecimy.
Najnowsza płyta „Consolamentum” przetoczyła się po mnie jak walec, potem wessała do środka, przetrawiła i na końcu wypluła z resztkami niestrawionego jedzenia. Toporność i prostota, która bije z tej płyty pozornie może zmylić słuchacza, no ale nie mnie – starego lisa z wypłowiałą sierścią, który z niejednego kurnika kradł kury 🙂
„Consolamentum” to pięć dość długich wędrówek malowanych powolnymi rytmami, grzmiącymi gitarami i smutnymi melodiami. Dodatkowo ten wszechobecny niepokój, który od początku płyty nie daje mi spokoju, prześladuje i straszy. Otwierający album „Objuration” to prawie 13-minutowa pielgrzymka do miejsc przeklętych i zapomnianych przez ludzkość. Lubię wkręcać się w takie klimaty.
Z kolei „Alètheia” wprowadził mnie w lekki stan nieważkości. Medytacja i wyciszenie, można odpłynąć, choć końcówka utworu zbacza z obranego kursu. „Interdit aux vivants, aux Morts et aux Chiens” (Zakazany żywym, umarłym i psom) – jak by nie brzmiał ten tytuł, to ciężko mi uchwycić klimat. Pieśń żałobna, która powoli nabiera rozpędu. „Réalgar” i znów zapanowała ciemność, nicość, a smutne melodie knują coś pokątnie. Wciągnął mnie ten utwór niczym bagno. I jak tu żyć, kiedy wszystko upada? Całość wieńczy 11-minutowy „Came” i znów jest pięknie, ale niestety nie będzie happy endu. Oczekujcie nieoczekiwanego.
Podsumowując: „Consolamentum” jest albumem przejmującym, a zarazem przerażającym. Czasami potrafi przytłoczyć, ale po czasie można odetchnąć z ulgą, bo dokonało się cudowne oczyszczenie. Płyta na pewno zapadnie na długo w mojej pamięci, ale czy w waszej też? Polecam sprawdzić.