Jak już pewnie zauważyliście, piszę tutaj o kapelach jakie lubię najbardziej, czyli mało znanych i niszowych. Wybaczcie, że nie znajdziecie tutaj kapel topowych i POP-ularnych.
Zespoły, o których będę tu pisać, są zazwyczaj moimi ulubionymi kapelami lub ewentualnie warto o nich wspomnieć, bo tworzą coś niepowtarzalnego, oryginalnego i nietuzinkowego. Czasami lubię cofać się w czasie i odkurzyć kilka zapomnianych nazw. Dziś krótki szkic kapeli, która odcisnęła swoje piętno na muzyce death metalowej i poszerzyła jego horyzonty do granic, że tak to ładnie ujmę – „awangardowej dekadencji”. Mowa oczywiście o szwedzkim PAN-THY-MONIUM!
Jak wszystkim wiadomo, paluchy w tym projekcie (niestety kapela nigdy nie koncertowała) maczał sam Dan Swano. Pomagali mu w tym jego koledzy po fachu czyli EDGE OF SANITY team i brat DAG SWANO.
W swej sześcioletniej karierze zdążyli zarejestrować trzy albumy i jedną ep-kę. Chcąc opisać w kilku słowach muzykę określiłbym ją tak „Progressiv – avant-garde – jazz – fusion – death metal”. Na początku lat 90-tych nikt nie odważyłby się połączyć te wszystkie elementy muzyki w jedną całość i zrobić z tego zjadliwy towar. A jednak znależli się szaleńcy. Dan Swano miał wizję i stworzył potwora, o którym świat pamięta do dziś.
W 1992 r za sprawą Osmose Productions wychodzi na światło dzienne „Dawn of Dreams”. Zegareczek cyka, fleciki elegancko mu wtórują i zaczyna się. Po leniwej gitarze nie tego się człek spodziewał. Jest mrocznie, apokaliptycznie, no i pierwszy track trwa prawie 22 minuty. Jazzowe klimaty pojawiają się tu i ówdzie, saksofon, zmiany tempa, galopady, ryki, krzyki, … się dzieje. Ciężko to wszystko ogarnąć za pierwszym odsłuchem. Ale po kilku przesłuchaniach znam album na pamięć i wracam do niego często i gęsto. Podobnie rzecz ma się z „dwójeczką” – „KHAOOOHS”. Temat z poprzedniej płyty ciągnie się jak smród po gaciach. Cykanie zegareczka i poszli po swojemu. 44 minuty zleciało jak biczem strzelił.
I podobnie jest się na ich ostatnim i najkrótszym albumie „KHAOOOHS & KON-FUS-ION”. Ten album (raczej mini album) jest chyba najbardziej odjechanym w ich karierze (cudne partie na saksofonie mnie urzekły).
No i niestety tym albumem pożegnali się ze światem żywych. Wielka szkoda, bo naprawdę kawał ciekawej muzy tworzyli, no ale rozumiem ich zobowiązania wobec macierzystych kapel. Niestety spadkobierców ich muzy do tej pory nie napotkałem. Jak dobrze, że człek zaopatrzył się w ich albumy i od czasu do czasu może zapuścić sobie w CD plajerze te wspaniałe dźwięki.
Miód na uszy.
foto: metal-archives.com
O k..wa. Jak miło spotkać GOŚCIA który uwielbia Pan-Thy-Monium. A i GODFLESH spływa miodem na jego uszy! SZACUNEK!@!!!! Jeszcze gdzieś wyczytałem ANTIGAMA. Ale powiem szczerze Master’s Hammer nie słyszałem. Właśnie zapuściłem na YT. ZAJEBISTE. Pozdrawiam!!!
P.S. Później zapodam sobie SADNESS. Znasz?
Miło mi jest czytać takie wpisy. Generalnie lubię każdą muzykę, która ma do zaoferowania coś ciekawego. Interesują mnie raczej kapele, które nie są szeroko znane czy też promowane przez wytwórnie-molochy. A jest tego naprawdę sporo, tylko trzeba troszkę wysiłku włożyć i poszperać, bo dziś w zalewie miernoty ciężko coś wyłowić. Pan-thy-monium wyprzedzili swój czas, dlatego nie wszyscy pokochali ten projekt. Godflesh to już inna bajka: albo kochasz albo nienawidzisz. W miarę możliwości staram się pisać właśnie o TYCH kapelach, które tworzyły bądź tworzą coś oryginalnego, często wychodząc poza określone ramy gatunku, nie boją się eksperymentować i odważnie podążają swoją ścieżką. To cenię najbardziej.
Pan.Thy.Monium = biblia.