W sumie to miał być większy artykuł o szamanach z Finlandii, ale zabierałem się do niego tak długo, że zdążyli wydać całkiem nowy album – więc o nim dziś pomarudzę. Będzie tylko kilka słów tytułem wstępu, a dalej już tylko czysty chaos.
Z muzyką Pomarańczowego Pazuzu spotkałem się przy okazji wydania „Muukalainen Puhuu” w 2009 r. Pamiętam, że męczyłem się z tym albumem, chyba za bardzo chciałem poczuć ducha Pazuzu i niestety poległem. Dwa lata później podobna sytuacja z „Kosmonument” i dalej nic, żadnej miłości, żadnych ochów-achów. Odpuściłem sobie na jakiś czas…
Aż pięknej gwiaździstej nocy przyśnił mi się taki sen:
Pewnego razu na naszej planecie wylądowali przybysze z innej galaktyki i przywieźli ze sobą zespół, który na przywitanie miał zagrać koncert dla Ziemian. Zespół nazywał się „coś tam – Pazuzu” (nie zapamiętałem dokładnie nazwy) i za wiele nie marudząc, wyszli na scenę i zaczęli odprawiać swoje rytuały.
Ziemianie byli w szoku, co to k…a jest? Jakieś jęki, wrzaski, charki, transowe marsze i opętane galopady, które trwały bez końca. Z dymiarki wypuścili wielką chmurę dymu o znajomej woni i zaczęło się „mednes”. Na scenie zapanował chaos, zresztą pod sceną też. Ludziska wpadły w trans i obrzędów nie było końca. Też tam byłem, stałem gdzieś z boku i obserwowałem co się dzieje. Z wrażenia nie mogłem ani mówić ani się ruszać. Koncert trwał trzy dni i trzy noce. Na zakończenie wokalista od niechcenia rzucił do mikrofonu „jak Ziemianie, podobało się? U nas takie dźwięki grało się już pięć lat świetlnych temu… i obudziłem się.
„Co za cudowny sen” – pomyślałem – „muszę koniecznie odszukać tego Pazuzu!”. Z uporem maniaka zacząłem czesać internety i zamawiać płyty. I tak przyszła nieoczekiwana LOVE. Przerobiłem wszystkie albumy, chłonąłem ich muzykę jak gąbka wodę, no po prostu nie mogłem się nasycić tymi szamańskimi dźwiękami. To była poezja, zresztą bardzo brzydka poezja.
Mamy rok 2020 i Oranssi Pazuzu wydają nowy album pod banderą molocha Nuclear Blast Records. Jak wiadomo, wielkie koncerny lubią narzucać pewne kwestie co do zawartości muzyki na swoich wydawnictwach. Miałem pewne obawy co do tego, ale po przesłuchaniu „Mestarin Kynsi” szybko zostały rozwiane. Pazuzu są dalej zakochani w swoim chaosie i nic nie stanęło im na przeszkodzie, by penetrować czarne dziury.
„Ilmestys”, którym rozpoczyna się album, zabiera nas w podróż po wszechświecie chaosu. Już od samego początku sieje niepokój, który prowadzi po zakamarkach ludzkich lęków. „Tyhjyyden sakramentti” spokojnie wprowadza w sakrament pustki. Niby nic się nie dzieje, ale w podświadomości czujemy paraliżujący strach, który nie do końca jest obecny. I ta końcówka z hipnotyzującymi syntezatorami… „Uusi teknokratia”, czyli hipnozy ciąg dalszy, ale w kosmicznej przestrzeni. Lewitujesz w strachu i słuchasz przeraźliwych szeptów z tyłu głowy.
Sprawiedliwość wyłania się wraz z nadejściem „Oikeamielisten sali” i masz nadzieję, że już jest po wszystkim, ale niestety koszmar senny z dzieciństwa powraca. Ogromny robak zaczyna zjadać siebie. Najpierw nogi, później ręce, męczy się z tułowiem i gdy próbuje zjeść własną głowę budzisz się zlany potem. „Kuulen ääniä maan alta” i znów zaczynasz słyszeć głosy spod ziemi. Początkowo nie zwracasz na nie uwagi, ale dziura w głowie sama się nie zrobiła. Na zakończenie podróży docierasz do „Taivaan portti” (Brama niebios), po której przekroczeniu napotykasz wszechobecny chaos, który tak pięknie Cie przywitał na początku.
I pamiętajcie! Prędzej czy później wszystkich dotknie Paznokieć Mistrza, a wtedy już nic nie będzie takie same.