obsydian album 2020 r recenzja płyty

Jak wszem i wobec wiadomo – Polska to dziwny kraj. Patrząc na to, co ostatnio się u nas dzieje, bierze mnie na wymioty, dostaję biegunki, a włosy w nosie znów zaczynają się kręcić 😉 Nie jest dobrze, ale chyba nigdy nie było. Politycy robią co chcą, wirus robi co chce i jak tu żyć? (Co ja tu pierniczę i narzekam, miało być o muzyce…) NO!

Ale z perspektywy człowieka, który od lat siedzi w rodzimej scenie, to jednak chyba lepiej być nie może. Mamy teraz naprawdę masę utalentowanych zespołów, o których niezbyt wiele wiadomo, ale które gdzieś tam na prowincjach tworzą ciekawe dźwięki, grają koncerty dla garstki fanów i wydają płyty za własne pieniądze.

I właśnie jednym z takich zespołów jest OBSYDIAN z Gryfowa Śląskiego. Z ich muzyką spotkałem się dość przypadkowo. Grali akurat koncert w mojej mieścinie, więc postanowiłem się wybrać. To, co usłyszałem i zobaczyłem – wbiło mnie w glebę (a raczej w mury średniowiecznego zamku, gdzie odbywał się gig). Pomyślałem: jak tak brzmią na żywo, to co to będzie na płycie? No i dostałem płytę, którą od jakiegoś czasu zdrowo katuję.

Na debiutanckim albumie znalazło się dziesięć instrumentalnych kompozycji, które generalnie kręcą się po orbicie progresywnego rocka/metalu z elementami zaskoczenia. Utwór otwierający album – „Panaceum” – to taki wstępniak, który może pokierować słuchacza na błędne tory (mi się skojarzyło z Iron Maiden 🙂 ). Ale im dalej, tym choroba psychiczna postępuje, bo taki „Doxa” to już inna bajka. Dużo przestrzeni, rwane riffy, szczypta djentu, no i ten BASS!!! Generalnie to bardzo podeszło mi brzmienie oraz praca gitary basowej. Jest nieprzewidywalna i potrafi zaskoczyć słuchacza w najmniej oczekiwanym momencie.

„Abyss” lewituje gdzieś w kosmicznej otchłani, by po chwili zejść na ziemię, zgnieść, zmiażdżyć i zakopać. „Insomnia” delikatnym wstępem budzi mnie ze snu, po czym zrywam się i pędzę przed siebie. W sumie to chyba nawet nie spałem 😉 Wydawało mi się tylko, że słyszę fajnie pracujące wiosła (a może słyszałem?).

W sumie to nie wiem po jakiego grzyba rozkładam ten album na czynniki, przecież to nie wykład z fizyki kwantowej (chociaż muzycznie mógłby być…). Jeszcze na zakończenie „Schizm”, który chyba jest najbardziej zakręconym kawałkiem na płycie i dla mnie najlepszym. Płyta mi wlazła i nie chce wyjść. Jest trochę zapożyczeń, tu i ówdzie słyszę jakieś obłąkane zajawki z innych galaktyk, ale w dobie lotów w kosmos jest to chyba nieuniknione.

Na koncercie OBSYDIAN skojarzył mi się troszkę z Meshuggah (djent’owe patenty), ale byłem w wielkim błędzie. Mushuggah może wam co najwyżej paznokcie u nóg poobgryzać 🙂 Panowie! Wypracowaliście swój własny styl i to jest najważniejsze. Pieprzyć szuflady i łatki. I oby tak dalej, bo tą płytą udowodniliście, że macie potencjał i to olbrzymi.

Na zakończenie zacytuję słowa słynnego szkockiego bimbrownika Tomasa Dewara: „Nasze umysły są jak spadochrony. Działają tylko kiedy są otwarte”. Wasze są otwarte.