Dość często lubię wracać do zamierzchłych czasów, gdy tworzenie muzyki wynikało z czystej pasji do niej. W tamtych czasach nie produkowało się stosów cyfrowych dźwięków, które swoją sztucznością by wywoływały odruchy wymiotne (bynajmniej u mnie). Z jednej strony szkoda, że cyfryzacja w tak dużym stopniu wkradła się do muzyki, a co za tym idzie okradła ją ze swojej organiczności. Z drugiej strony to było nieuniknione i są tego pewne plusy (płytę można nagrać praktycznie nie wychodząc z domu). Ja, człek starej daty, jednak wolę zostać przy analogowym brzmieniu. Dziś cofnąłem się w czasie do 2004 roku, w którym to nieznany nikomu zespół NYIA za sprawką Candlelight Records wydaje swój debiutancki album „Head Held High”.
NYIA powstała w 1999 roku w Olsztynie. Panowie, którzy tworzyli ten dość ciekawy i nieszablonowy kolektyw pogrywali min. w Kobong, Prophecy, Yattering, Vader, Neuma. I co by dużo nie mówić, jacy ludzie – taka i muzyka. To, co zaproponowali na debiucie, nie mieściło się w żadne ramy systemowe. Inaczej – na tamte czasy prawie nikt tak w Polsce nie grał. No może Kobong i Neuma, ale to wyjątki. NYIA postanowiła granice ekstremy przesunąć za „niewidzialną linię”. Muzycznie jest to konglomerat grind cora z death metalem, ale tak nie do końca. NYIA nie bała się eksperymentować i dość odważnie zapędzała się w rejony dotąd nie eksplorowane na naszym podwórku. W swojej twórczości umiejętnie przemyca elementy awangardy, jazzu czy noise rocka.
Może i kompozycyjnie brzmi to jak jeden wielki chaos, ale zgłębiając tajniki nadzwyczajnej umiejętności radzenia sobie w tym chaosie, wychodzą obronną ręką. A słuchacz po czasie dostępuje fenomenalnego olśnienia. Bynajmniej ja tak miałem 🙂
Płyta zawiera 12 utworów, trwa niespełna 25 minut i to w zupełności mi wystarczy. I znów poczułem młodzieńczy zew i dałem się ponieść emocjom, które ponad dwadzieścia lat temu towarzyszyły mi przy pierwszym odsłuchu. NYIA tym albumem wyprzedziła swój czas i niestety w naszym kraju jej twórczość przeszła praktycznie bez echa. Wielka szkoda, bo mieli olbrzymi potencjał. Gdyby istnieli nadal, to zapewne otwieraliby koncerty takich zespołów jak Dillinger Escape Plan czy Meshuggah… a może na odwrót 😉