Może nigdy nie byłem wielkim fanem Led Zeppelin, ale ich muzyka gdzieś tam w tle zawsze mi przygrywała. Oczywiście doceniam ich wkład w scenę muzyki rozrywkowej oraz to, jaki wywarli wpływ na jej dalszy rozwój. Ale zawsze bliżej mi było jakoś do Black Sabbath. Przyznam jednak, że przy okazji lektury „Młot Bogów” Stephena Davisa z przyjemnością cofnąłem się w czasie, by przypomnieć sobie jak rodził się hard rock w Wielkiej Brytanii i jakie towarzyszyły temu emocje.
„Młot Bogów” to kompletna i dość szczegółowo opisana historia jednego z ważniejszych zespołów rockowych na świecie – LED ZEPPELIN. Począwszy od osoby Jima Page’a i jego początków w zespole The Yardbirds, a skończywszy na katastrofalnym zakończeniu ich burzliwej kariery. W książce Davis opisuje drobiazgowo początki wielkiej przyjaźni czterech kolesi, których połączyła muzyka i uwielbienie do wszelakiej maści ekscesów (szczególnie na trasach w USA, gdzie czuli się jak u siebie). A szczególną sympatię zyskał u mnie „Bonzo”, czyli John Bonham – perkusista zespołu.
Autor chętnie przedstawia historię zespołu od kuchni, gdzie romanse, alkoholowe libacje, słabość do narkotyków i towarzyszące im wybryki nie miały końca. Przedstawionych też jest sporo faktów z procesu powstawania płyt oraz opisy poszczególnych koncertów. Czytając „Młot Bogów” z początku odniosłem wrażenie, że jest napisana za bardzo kronikarsko, a autor skupił się głównie na datach, nazwiskach i trasach koncertowych. Zabrakło mi trochę luzu i humoru, który towarzyszył mi przy czytaniu np. „Białej Gorączki”. Mimo początkowego lekkiego przytłoczenia nadmiarem szczegółowych informacji, poszedłem dalej i ku zaskoczeniu – książka mnie jednak wciągnęła i nawet zdołałem się od niej uzależnić 🙂
Fragment książki:
„Richard Cole zaprzyjaźnił się z jednym z goryli Elvisa, Jerrym Schillingiem. Postanowił odwiedzić „Króla”, załatwił więc audiencję dla Johna Paula Jonesa w willi Presleya w Bel Air. Wzięli jedną z limuzyn, a kiedy przybyli na miejsce, powiedziano im, by nie rozmawiali z Elvisem Presleyem o muzyce i by rozmowa nie trwała dłużej niż 20 minut.
Cole wkroczył do salonu „Króla”, trzymając w każdej ręce butelkę zimnego Dom Perignon. Elvis leżał na kanapie w szlafroku i kapciach i oglądał wraz ze swą świtą telewizję. Cole był co nieco wstawiony. „Co tu się, kurwa, dzieje?” – spytał dobrodusznie. Ale Elvis nie lubił przeklinania w swoim domu. „Człowieku – odezwał się – co to za wulgarne przekleństwa?”. Cole zaczął droczyć się z Elvisem: „Siedzisz tu w pieprzonych kapciach, a ten kutas Charlie Hodge [jeden z pomocników Elvisa] bawi się ołówkiem – co to za pojebana impreza?”. Elvis nie wytrzymał. Jednym skokiem znalazł się przed Cole’em w pozycji karate. Cole zrobił dokładnie to samo. Kiedy się ze sobą zderzyli, Cole’owi spadł na podłogę złoty zegarek Tiffany’ego.
Elvis podniósł go, a ponieważ lubił zegarki, zaraz założył na rękę.
„Ładny” – stwierdził.
„No to, kurwa, weź go!” – powiedział Cole.
Ofiarowanie zegarka włączyło u Elvisa mechanizm dawania prezentów.
[…] Elvis wrócił z pokoju z innym zegarkiem. „Masz – powiedział, wręczając go Cole’owi. – Możesz go, kurwa, sobie wziąć!”. Był to złoty zegarek udekorowany trzydziestoma dwoma diamentami. Elvis spojrzał potem na Jonesa i spytał: „A ty jaki masz? Daj mi go!”. Jones wręczył „Królowi” swój tani zegarek z Myszką Miki. Elvis podskoczył z radości i po chwili wrócił z dwutarczowym zegarkiem marki Baume & Merzier dla dwóch stref czasowych, oprawionym w szlachetne kamienie. Ale to nie wystarczyło Elvisowi. „Co jeszcze masz?” – spytał. Cole dał mu brazylijski pierścionek z ametystem. Elvis zdjął z ręki pierścionek i, rzucając go Cole’owi, powiedział: „Możesz sobie, kurwa, wziąć!”. Był to dwukaratowy pierścionek z diamentem i wygrawerowanym napisem „Love, Linda”.
Elvis wypuścił Jonesa i Cole’a dopiero po trzech godzinach. Odprowadził ich do limuzyny w piżamie i otworzył im drzwi do samochodu. Kierowca i cała reszta towarzystwa omal nie padli trupem. Elvis bardzo rzadko wychodził z domu, nie mówiąc już o otwieraniu drzwi do samochodu swoim gościom.”
Generalnie to polecam lekturę każdemu, choć na samym początku miałem lekkie obawy, czy ta kronikarska drobiazgowość nie okaże się nudą. Na szczęście jednak nudy nie było, a historia okazała się dużo bardziej wciągająca niż myślałem. Dla zagorzałych fanów „Ołowianego Sterowca” pozycja obowiązkowa. I na koniec jeszcze jeden smaczek – fragment, który moim zdaniem idealnie odzwierciedla „muzyczną bańkę” w której Led Zeppelin egzystowali:
„Zeppelini żyli w dwóch światach – w bezpiecznej zielonej Anglii z rodziną i tradycjami oraz w kuszącym hollywoodzkim filmie o fantazji i rozpuście.”
P.S. Teraz, po przeczytaniu całej tej książki, to najchętniej wybrałbym się na ich koncert, żeby poczuć emocje i magię płynącą ze sceny. Jaka szkoda, że to już nigdy się nie stanie.
Wydawnictwo dostępne pod poniższym linkiem:
https://vesper.pl/mlot-bogow-saga-led-zeppelin-stephen-davis-oprawa-twarda