Nie wiedzieć czemu, ale całkiem umknęła mej uwadze ostatnia płyta KAYO DOT „Moss Grew on the Swords and Plowshares Alike”, która ukazała się pod koniec minionego roku. A płyta, no nie powiem, jest dość intrygująca. Po spokojnym i klimatycznym „Blasphemy”, który mnie oczarował, Toby Driver powraca z ostrzejszą propozycją i to mnie bardzo ucieszyło.
Tym razem KAYO DOT postanowiło uraczyć słuchaczy przekrojem swojej muzycznej drogi, której początki sięgają Maudlin of the Well (poprzedni zespół T. Drivera). Pamiętam ich pierwsze płyty, które poznawałem kawałek po kawałku i wkręcałem się w nie na maksa. Z początku ciężko było mi przetrawić miksturę death metalu z jazzowymi akcentami, ale z czasem połknąłem w całości. Co tam się działo, to tylko przenajświętsza panienka zawsze dziewica wie 😉
Podobnie jest na najnowszym albumie „Moss Grew on the Swords and Plowshares Alike”, któremu trochę brakuje oryginalności oraz tego pierwotnego szaleństwa, ale i tak potrafi obudzić najstraszliwsze demony. Generalnie to nawet nie wiem od czego zacząć, ale chyba zacznę od początku. Tutaj każdy utwór to oddzielna historia i trzeba jej poświęcić trochę czasu.
Otwierający płytę „The Knight Errant” wprowadza słuchacza w pewien rodzaj niepokoju, oprowadza go po ciemnych zakamarkach, a nad całością unosi się agresywna narracja Drivera. Lepiej zacząć się nie mogło. „Brethren of the Cross” leniwie roztacza swoje kręgi powoli budując obłąkany klimat. I po raz kolejny Toby prezentuje swoją wokalną dojrzałość przelatując od spokojnych do wręcz blackowych wokaliz. Momentami brzmi to groźnie i bardzo metalowo, ale po chwili kurz opada i witamy ponownie w krainie łagodności.
„Void in Virgo” (The Nature of Sacrifice) i znów można odpłynąć i się rozmarzyć. Kayo Dot powraca, ale tym razem schludnie ubrany i uczesany. Wszystko w dobrym guście, a w skrócie – taki rock z lat ’80. Driver popełnił tutaj najpiękniejsze wokale na całej płycie, uwielbiam jak wczuwa się w swoją rolę. „Spectrum of One Colour ” nerwowo skacze od pierwszych rytmów i wykręca słuchaczowi uszy na lewą stronę. Sporo się dzieje, niepozorny chaos i cisza przed burzą. Larwa powoli zaczyna się przepoczwarzać. Ale finalnie nie jest to piękny motyl, tylko robal o nieokreślonych kształtach. „Get Out of the Tower” to manifest uniesienia i spojrzenia na wszystko z góry wysokiej wieży. Chyba najwyższy czas ją opuścić, bo za chwile runie (ach te potężne growle, mam słabość do nich). Driver do tej pory budował piękny klimat, a tutaj w ułamku sekundy go niszczy.
Powolutku zbliżam się do końca płyty, „The Necklace” to kontynuacja aktu zniszczenia (me uszy zalała czarna lawa i zastygła na dobre). Całość zamyka iście obłąkany, siejący śmierć i spustoszenie „Epipsychidion”. I tutaj w pełni poczułem ducha Maudlin of the Well. Death metal miesza się w jednym kotle z awangardą i dekadencją.
Cóż mogę jeszcze rzec na koniec? Płyta o zróżnicowanym stopniu trudności, po prostu trzeba się w nią wgryźć. Jedni będą piali z zachwytu, inni zaś będą kręcić nosem, że to i siamto. Ja proponuję poświęcić jej kilka wieczorów, niech się przegryzie, na spokojnie przetrawi, a dopiero wtedy docenimy jej wartości odżywcze 🙂