Przyszła wiosna, a więc chce się żyć. A u mnie co? Zamiast się cieszyć i katować Majdenów czy innych Skorpionsów wykopałem sobie jesienno-depresyjny dół i tam skryłem się przed słońcem. Czy to początki jakiegoś klimakterium czy innego stanu geriatrii? Nie mam pojęcia, ale chyba coś się zbliża i to nieuchronnie 🙂
DARKHER i album „The Buried Storm” jest idealnym przykładem moich nastrojów. I nie żebym narzekał jak stary dziadyga, ot tak po prostu – stan umysłu. I dosyć już użalania się, przejdźmy do muzyki, bo o tym dziś miałem pisać.
Nie znałem wcześniej dokonań DARKHER, aż tu nagle kowadło z nieba spadło i muszę jakoś z tym żyć 🙂
Jak mroczne są wizje Jayn Maiven – można się przekonać obcując z „The Buried Storm”. Dźwięki te zapewne nie należą do radosnych i co niejeden słuchacz może popaść w depresyjno-melancholijny nastrój. Mi się udzieliło, więc uważajcie. Ekscentryczna wersja „Pogrzebu na Morzu” jest dla mnie … wstępem do bram czyśćca. Muzyka jest tak organiczna, że słuchając jej odnoszę wrażenie jakbym siedział obok muzyków, którzy ją odgrywają (wszystkie instrumenty brzmią bardzo naturalnie). Czy to zasługa tajemniczego Church of Sound Studio? Nie wiem.
Muzyczny obraz, który maluje Jayn Maiven, to biało-czarne migawki szarej codzienności, która prowadzi wiadomo gdzie. Tutaj rolę pierwszoplanową grają emocje i oczywiście nieziemski głos Jayn, który otulił me serce od samego początku. Muszę przyznać, że mnie te dźwięki wprowadziły w bardzo smutny i posępny nastrój. Momentami czuję się, jakbym podążał w kondukcie żałobnym zmierzającym donikąd. Orkiestra marszowym tempem podąża za trumną, za którą nikt nie kroczy.
Nie chcę więcej zdradzać co kryje „The Buried Storm”. Proponuję samemu sprawdzić i niech emocje falują wam w głowach bez końca. A po seansie dostąpicie oczyszczenia.