W końcu, po 12 latach muzycznej abstynencji, starzy wyjadacze z Birmingham powracają z nowym wydawnictwem. Mało tego! Na łono kapeli powrócił syn marnotrawny, czyli Dave Ingram. Ja z Benediction mam podobnie jak z Bolt Thrower. Dla mnie w pewnym momencie doszli do ściany z napisem „The IVth Crusade”, a w przypadku Benediction „Transcend the Rubicon” i później była już tylko klisza. Po „Grind Bastars” oraz odejściu Ingrama przestałem już nawet śledzić ich poczynania. Aż do dziś, kiedy to ponownie mam przyjemność obcować z jedynym słusznym gardłem Benediction. W sumie to nie wiedziałem czego się spodziewać, więc nie miałem żadnych specjalnych oczekiwań wobec tej płyty.
„Scriptures” – bo o tej płycie dziś prawię – to 12 kompozycji utrzymanych w starym i klasycznym stylu Brytoli, którym nas raczyli już w latach ’90. W sumie nie jest źle, ale piał z zachwytu też nie będę. Brzmienie wymuskane i wygładzone (czyli standardy nowoczesnych produkcji) nie są im obce.
Ingram w doskonałej formie i mimo upływu lat – barwa jego głosu wcale nie uległa zmianie. Z całości wyłuskałem kilka niezłych killer tracków, przy których nogi same rwą się na parkiet (czy raczej pod barierkę). Czuć, że panowie skomponowali album, który sami by chcieli posłuchać. Nie ma tu żadnej ściemy, po prostu jest pasja i wkurw niemłodych już facetów. Kompozycje bardzo zbliżone do tych sprzed prawie trzech dekad, czyli „dwójka” i „trójka” kłaniają się w pas. Nowi ludzie w kapeli, czyli pałker i basowy, doskonale wkomponowali się w stary już kręgosłup, usprawnili go i znów może wyginać się we wszystkie strony niczym człowiek – guma.
Płyta dobra bo, słucham jej już kolejny raz i jeszcze mi nie wyszła bokiem, więc warto zarzucić ucho i skosztować muzyki starszych panów, którym się jeszcze CHCE!!!