Pamiętam jak dostałem ich pierwszy album „Heart of the Ages” i zasłuchiwałem się w nim bez pamięci. Czułem ten norweski las, jego zapach, mrok i skrytą tajemnicę. Penetrowałem jego każdy zakamarek i za każdym razem odkrywałem nową ścieżkę. Płyta zawładnęła mną kompletnie, nie mogłem się od niej uwolnić. Po 27 latach od ukazania się debiutanckiej płyty leśni ludzie powracają ze swoim szóstym albumem „Diversum”. Powrotne albumy po reaktywacji w 2016 r jakoś specjalnie mnie nie ruszyły, więc nie było sensu o nich wspominać. Dziś postanowiłem dać im szansę i zgłębić zawartość ich najmłodszego dziecka, czyli właśnie „Diversum”.
Chciałbym na początku zaznaczyć, że na tym albumie udziela się nowy wokalista Bernt Fjellestad, a jedynym oryginalnym członkiem zespołu od początku istnienia jest Anders Kobro. Jak wszem i wobec wiadomo – zmiana wokalisty pociąga za sobą pewne ryzyko, bo to on jest twarzą i głosem kolektywu. Poza tym część fanów ma swoje nawyki i często te zmiany są dla nich nieakceptowalne. Akurat tutaj nie ma tragedii, bo Bernt wychodzi z tego obronną ręką. To wszechstronny wokalista i radzi sobie całkiem nieźle. Muzycznie to wszystko zmierza w kierunku krainy łagodności. Po pierwszych dokonaniach zespołu nie ma najmniejszego śladu. Las już nie straszy, nie przeraża, nie skrywa mrocznych tajemnic. Można spokojnie i bez obaw po nim spacerować, swobodnie oddychać i chłonąć jego naturalną aurę wszystkimi zmysłami.
Choć bywają momenty, gdzie chwilowo przeszywa mnie dreszcz, ale to tylko niewinne straszenie i subtelny ukłon w stronę zamierzchłych czasów. Muzyka swobodnie płynie, a narrator opowiada nam bolesne historie z życia wzięte. Nie próbowałem ich przerabiać, bo nigdy nie miałem zwyczaju tego robić. Myślę, że tytuły utworów wiele tłumaczą. Wracając do muzyki stwierdzam, że In The Woods… nagrało bardzo zrównoważoną płytę. Pojawiają się mocniejsze akcenty, ale prym wiedzie melodyjna i klimatyczna szlachetność. Utwory głównie spokojne, bez nagły zwrotów akcji, jak opadające jesienne liście. Można spokojnie zanurzyć się w tych dźwiękach i puścić wodze fantazji.
Album zdecydowanie na wieczorne wyciszenie. Nie spodziewałem się znaczących zmian i w tym temacie zaskoczenia nie było. Brakuje mi tylko klimatu tego prawdziwego, tajemniczego i czasami złowieszczego oblicza leśnych ludzi z początków kariery. Niestety na taki klimat nie ma co liczyć, ale zawsze można odpalić „Heart of the Ages” i poczuć dziką moc natury.