Trzeba przyznać, że panowie muzycy z tego zespołu mają tupet. Najpierw kazali sobie czekać na nowy album trzynaście lat, a jak już trafił do sprzedaży to żądają za niego astronomiczne sumy. Regularna cena „Fear Inoculum” to koszt w granicach 370 zł (a na niektórych serwisach i po 400 zł śmigał). Myślę, że nawet dla Japończyków jest to cena zawrotna. Przyrzekłem sobie, że nawet jak wygram „szóstkę” w totka, to nie kupię tej płyty, bo to jest zwykłe zdzierstwo. Ja rozumiem, że wydanie można wzbogacić o różne cuda, nawet cuda techniki, ale ekran LCD to już lekka przesada. Odsłuchałem z tej płyty trzy utwory i niestety skapitulowałem. Nie ma w tej muzyce nic, co by mnie porwało (jak było to w przypadku „Undertow”). Nie wiem jak cała płyta, ale w tym miejscu podziękuję już Meynardowi J. Keenan i jego ekipie.
Dziś postanowiłem napisać o nowej płycie Francuzów z KLONE „Le Grand Voyage” (Kscope Music), bo myślę, że to znacznie ciekawsza rzecz od nowego Tool’a.
Klone mają na swoim koncie pięć dużych albumów, a „Le Grand Voyage” to ich najmłodsze, szóste dziecko. Śledzę ich poczynania od samego początku, czyli debiutu „Duplicate” z 2004 r. Już wtedy wiedziałem, że coś ciekawego z nich wyrośnie 🙂
Na najnowszym albumie znalazło się dziewięć autorskich kompozycji utrzymanych w bardzo spokojnym i stonowanym klimacie. I w tym momencie na usta ciśnie mi się jedna nazwa – Porcupine Tree i po wysłuchaniu całej płyty chyba przyznacie mi rację.
Francuzi przede wszystkim postawili na klimat, bo utwory płyną tak swobodnie, że nic tylko zanurzyć się w wygodny fotel i odlecieć. „Yonder” rozpoczynający płytę to siedmiominutowy motyw, który niespieszne sączy się jak żywica ze zranionego drzewa. W tym momencie podświadomość podpowiada nam, że już czas wybrać się w podróż, podróż długą i dziwną, która gdzieś „Tam” się rozpoczyna. „Breach” z fortepianowym tłem i plumkającą gitarą wprowadza w błogi nastrój. Yann Ligner położył tutaj świetne linie wokalne, jedne z lepszych na płycie. W ogóle podziwiam Yann’a za ten głos, taki czysty, aksamitny i nieskazitelny. Dla mnie jeden z ciekawszych głosów w rocku progresywnym, jakie ostatnio dane mi było słyszeć.
W „Keystone” panowie swobodnie romansują z muzyką filmową, bo końcówka utworu iście soundtrackowa. Zamykający płytę „Silver Gate” zabiera nas w ostatnią podróż na tej płycie. Zrobiło się sennie i tym akcentem kończy się wielka podróż, a dla mnie rozpoczyna kolejna z tym nietuzinkowym zespołem. Jedyny minus tej płyty to brak mocniejszych akcentów, które były bardziej widoczne na poprzednich wydawnictwach.
Co bym nie napisał o tej płycie, to i tak słowa w pełni tego klimatu nie oddadzą. Więc zachęcam – wieczorem, po całym dniu zmagań z rzeczywistością zapuścić sobie na słuchawkach „Le Grand Voyage” i oddać się rozkoszy tychże dźwięków.
Zapraszam na wielką podróż.