Pewnie zaraz sobie pomyślicie – jak włoska metalurgia, to na pierwszym miejscu ich towar eksportowy czyli LACUNA COIL. Niestety muszę was rozczarować, nie dla mnie takie dźwięki. Mnie interesuje metal z krwi i kości, i wszystko co z nim związane. Więc zaczynamy.
Na pierwszy strzał idą weterani włoskiej sceny hard’n’heavy BULLDOZER. Powstali w 1980 roku w Milano. W 1985 roku wydają debiut „The Day of Wrath”. Muzycznie jest to mieszanka black/speed/thrash metalu. Małe skojarzenia z Venomem mi się nasuwają. Poźniej nagrywają jeszcze trzy albumy, koncertówkę w Polsce i na deser epkę „Dance got Sick” – jak dla mnie nikomu nie potrzebną, bo o zawartości lepiej nie wspominać (jakieś rapowane wokale). No i chyba te ostatnie wydawnictwo doprowadziło do rozpadu kapeli 😉
Po jakimś czasie zebrali się znowu i w 2009 roku nagrali album „Unexpected Fate”. W ich muzyce czuć dalej thrashową wściekłość, speed metalowe galopady i rasowy, brudny wokal. AC Wild w dobrej formie, choć dla mnie starego metalowego wygi, pierwsze dokonania najlepsze. Warto zaznaczyć, że po 22 latach Bulldozer wraca do Polski i nagrywa kolejny album koncertowy. Coś jest w naszych fanach, że kapele chcą nagrywać u nas płyty.
Był Bulldozer, to czas na kolejnych weteranów sceny NECRODEATH. Powstali w 1985 roku, nagrali 11 studyjnych albumów i dalej robią swoje. Od pierwszej płyty muzyka Necrodeath jest mi bardzo bliska, choć przyznam szczerze, że w późniejszym czasie pogubiłem się z ich twórczością. Ale „Into The Macabre” z 1987 roku porządnie wbija w glebę.
Death/thrash metal jaki serwuje nam Necrodeath jest najwyższych lotów i czuć, że panowie robią to z ogromną precyzją. Jakiś czas temu wpadła mi w ucho ich płyta z 2007 r „Draculea” i tutaj mamy już do czynienia z dojrzałym muzycznie zespołem, choć nadal jest rasowo i drapieżnie. Muszę nadrobić zaległości i zapoznać się z ich pozostałą twórczością, bo na pewno warto.
SCHIZO – ktoś ich pamięta? Ja pamiętam, jak dostałem na kasecie ich pierwszy album „Main Frame Collapse” z 1989 r. Istne tornado dźwięków, wścieklizna i jad sączył się z głośników. Nie mogłem wyjść z podziwu, że makaroniarze taką muzę nagrali. Słuchałem tego na okrągło, a to tylko 35 minut muzyki. I znowu przewijanie kasety i naprzód.
Niestety na kolejny duży album trzeba było czekać aż do 2007 roku. Po wydaniu „jedynki” jakoś nie mieli chęci na zrobienie czegoś nowego. Owszem nagrywali jakieś dema, epki, single, ale jak dla mnie to takie zapchaj-dziury. Przez 10 lat nie nagrali nic ciekawego, a poźniej ślad o nich zaginął. Aż tu nagle w 2007 r wypuszczają „Cicatriz Black”. W Schizo bez zmian, dalej łupią swój death/thrash i robią to z wielką klasą. Długa przerwa nie odbiła się na ich muzyce, dalej jest moc i jad!!!
I na koniec, że tak ładnie napiszę: „wisienka na torcie”, mój faworyt włoskiej makaronowej metalurgii wyższej – SADIST!!! Na scenie są najmłodsi, bo działają od 1990 r. Nagrali sześć płyt i każda z nich jest inna.
W 1993 roku wychodzi na światło dzienne pierwsze i najlepsze dzieło Włochów „Above the light”. Progresywny death metal, bo tak w skrócie można określić ich muzykę. Bardzo urozmaicona płyta, ciekawe wstawki na klawiszach, melodyjne wirtuozerskie popisy gitarzysty i śmiercionośne galopady. Jest BOGATO! A co będzie dalej? W 1996 roku pojawia sie „TRIBE”, kontynuacja drogi obranej na pierwszej płycie. Orkiestrowe wręcz aranżacje, kosmiczne klawisze i zadziorne wokale, to dalej ten sam Sadist plus mały progress. Jest coraz lepiej.
Rok poźniej wychodzi „CRUST” i tutaj mamy już troszkę industrialnych zapędów, technicznych tricków i połamanych struktur. Zrobiło się kosmicznie, ale jeszcze znośnie. Bo to co nagrali poźniej, to jakiś wypadek przy pracy – mowa oczywiście o „Lego”. 70 minut nie wiadomo czego. Gdzie się podział ten Sadist z pierwszych płyt??? Tego nawet pod metal nie da się podpiąć. Nie wiem, co chcieli udowodnić tą płytą. Dla mnie jest niezrozumiała i pewnie po latach Sadist zrozumiał już swój błąd. Ale po siedmiu latach (które pewnie spędzili na rozmyślaniu, jaką drogą iść dalej) powrócili. I całe szczęście, że ze „zdrowym” podejściem do komponowania. Płyta „Sadist” z 2007 r pokazuje ich znowu dobrym świetle. Kapitalna, połamana nuta najwyższej próby.
W 2010 r wydają jak dotąd swój ostatni album „Season in Silence”. Jest mroźnie (okładka), ale muza najwyższych lotów. Brać w ciemno. I na „sadystach” zakończę dzisiejsze wypociny na tematy makarono – pizzowe.