Dziś postanowiłem pogrzebać troszkę głębiej w polskiej muzyce rozrywkowej i przypomnieć kilka obiecujących zespołów, które większego sukcesu na rodzimej scenie nigdy nie odniosły, ale swoje pięć minut miały.
Na przykład taki Night Gallery z Sandomierza – wypuścili rewelacyjne demo „True Lovers Path”, które zostało wydane na kasecie przez Negative Records (1995 r). Pamiętam jak dziś, gdy Anioł (Piotr Wącisz – Corruption) podesłał mi ten materiał i wprost nie mogłem się od niego oderwać. Dziesięć utworów tak naładowanych pomysłami, jak dobry keks rodzynkami 🙂 Niby to death metal, ale z thrashowym pazurem i progresywnym oknem na przyszłość. Te instrumentalne przerywniki… no coś pięknego.
Za chwilkę dostałem promo tape ’98 z trzema utworami i też byłem w piekło wzięty. To dalej ten sam Night Gallery. W 2001 r ukazuje się debiut „Our Love Means War”, ale niestety nie było mi dane go usłyszeć. Szkoda, że coś się tam porobiło i zespół przestał istnieć, bo naprawdę węszyłem w tym zespole (a może projekcie?) coś interesującego.
Violent Dirge z Warszawy to kolejny hord, który za wcześnie zszedł z tego świata. Powstali w 1988 r i zarejestrowali dwa duże albumy i kilka demosów. Ale tak naprawdę szum zaczął się robić po wydaniu przez Carnage Records kasety demo „Obliteration of Soul” (1991). To dwadzieścia minut muzyki naładowanej pomysłami, jak dobry smalec skwarkami. Techniczny death metal wylewał się krętym strumieniem niczym gorąca lawa z buchającego wulkanu. Tylko pięć utworów plus krótkie intro, ale spustoszenie w głowie pozostawia niesamowite.
W maju 1993 r ukazuje się debiutancki album „Elapse” (Carnage Records), czyli osiem technicznych aktów w śmiercionośnej oprawie. Szkoda, że płyta trwa zaledwie 28 minut, ale może właśnie to jest zaletą tego materiału, bo nie nuży. W sumie to wielkiej rewolucji tu nie ma, panowie kontynuują marsz, który rozpoczęli na „Obliteration of Soul” i to mnie cieszy.
Dwa lata później za sprawką Loud Out Records ukazuje się drugi i zarazem ostatni album „Craving”. I tutaj poprzeczka już wisi nieco wyżej, utwory nabrały „czwartego wymiaru”. Kombinacji i technicznych zawijasów nie ma końca, a na szczególną uwagę zasługuje gra basisty (Mariusz Nowak odwalił kawał rzetelnej roboty). Płyta do przesłuchania na kilka razy, bo za pierwszym razem ilość dźwięków może przytłoczyć.
I na zakończenie częstochowski Mordor, który jakiś czas temu powrócił do świata żywych. Zespół powstał w 1990 roku i już dwa lata później debiutują kasetą demo „Nothing…” (Baron records). Czterdzieści minut doom/death metalu, jakiego w Polsce nikt nie grał. Bardzo surowe brzmienie i mruczący niski growl zapadł mi w pamięci na długie miesiące. Zostałem kupiony od pierwszych taktów i czekałem na więcej.
Rok później ukazuje się debiutancki album „Prayer to…”, który z miejsca zyskał moją sympatię. Doom metal na dobre rozwinął swoje skrzydła, kompozycje nabrały więcej przestrzeni, a wokalista próbuje swoich sił z czystymi wokalizami (choć growle dalej są obecne).
Dla mnie „Prayer to…” jest jednym z najlepszych albumów polskiego doom metalu. Cztery lata później Ars Mundi wypuszcza na świat drugi album „The Earth” i tutaj następuje zwrot akcji. Mordor zboczył na tory gothic dark metalu. Utwory nabrały bardziej rockowego charakteru, a to za sprawą nowych muzyków, bo ze starego składu ostał się tylko wokalista Paweł Zieliński.
Trochę byłem zaskoczony nowym obliczem Mordor’u, ale po kilku odsłuchach przekonali mnie i stwierdziłem, że nie samym gruzem człowiek żyje.
Po tym albumie zespół przestaje istnieć. W 2014 roku nastąpiła reaktywacja, a cztery lata później dostajemy jej owoc, czyli trzeci album „Darkness…” (Pagan Records), który jest powrotem do zamierzchłych czasów. Mordor idealnie łączy w swojej muzyce doom metalowe ciężary z rockową melodyjnością i black metalowym pazurem.
Jak dla mnie bardzo dobry powrót i takich powrotów życzyłbym sobie więcej (teraz czas na Violent Dirge i Night Gallery).
AMEN!