Dziś wybrałem się do świątyni „Wilcze Gniazdo”, by oczyścić swój umysł i ciało. Swoje okultystyczne rytuały odprawiać będzie grupka magów, szamanów i czarownic. Czy nie brzmi to zachęcająco? Jeśli tak, to zapraszam do środka na obrzędy. Jakiś czas temu byłem uczestnikiem dwóch poprzednich, czyli „WLVNNST” i „Void”, i powiem, że zrobiły na mnie wrażenie, a w szczególności „Void”. Z wielką niecierpliwością czekałem na kolejne zaproszenie i w końcu się doczekałem 🙂
Na tym albumie Wolvennest kontynuuje wątki zapoczątkowane na poprzednich wydawnictwach. Robi to z wielkim wyczuciem i gracją. Stawia przede wszystkim na klimat, który w oparach kadzideł snuje się w powietrzu i przypomina obrzędy w jakiejś tajemniczej świątyni.
Głos niejakiej Shazzuli (Sharon) budzi we mnie pewien niepokój. Pani Sharon niesamowicie wczuła się w rolę i dokonała rzeczy fantastycznej. No mnie bynajmniej oczarowała. Cała płyta to 80 minutowy rytuał, który na początku może przytłoczyć. Ale im dłużej słucham „Temple”, tym bardziej się wkręcam. Wnętrza tej świątyni działają na mnie jak narkotyk i z czasem ciężko jest się od niego uwolnić. Pewnie co poniektórzy liczyli na jakiś pierwiastek zaskoczenia, ale nie tym razem. „Wilcze Gniazdo” podąża tą samą wydeptaną ścieżką i nie zamierza z niej zbaczać. I to doceniam, bo po co zmieniać coś, co jest tak dobre. Wiem, wychwalam tą płytę, ale jak coś jest tego warte – to czemu by nie.
Długość kompozycji to średnio 10 minut i czasami można przysnąć, ale w tym przypadku można raczej rozbudzić swoją wyobraźnie i popłynąć gdzieś w siną dal. Kurde, naprawdę ciężko jest ubrać w słowa i opisać klimat jaki towarzyszy mi przy odsłuchu tej płyty. Ogarnęła mnie jakaś pustka. Nie! Nie będę już więcej pisał, bo się zatracam i zaraz zacznę bełkotać w jakimś niezrozumianym języku 🙂
Muzyka do wielokrotnego użytku, a jak zacznie wychodzić bokiem, to polecam poprzednie wydawnictwa. Na pewno uzdrowią ciało i duszę.