Postanowiłem zmierzyć się z… Goliatem, bo inaczej tego muzycznego zapisu nut na pięciolinii nazwać nie można. 130 minut dźwięków o zróżnicowanym natężeniu emocjonalnym to nie lada wyczyn. Nie mam bladego pojęcia, jakich czarów użyli i czym się „wspomagali” ów muzykanci, ale muszę przyznać, że wyszło im to nadzwyczaj naturalnie. Przebrnąłem przez ten ocean odmiennych stanów świadomości i jestem przeszczęśliwy. A o czym dziś mowa pewnie zapytacie? Już śpieszę z odpowiedzią. Dziś pochyliłem się nad nową, trzecią płytą WHALESONG „Leaving A dream”, która od dnia premiery spędza mi sen z powiek 🙂 Powoli i niespiesznie odkrywam mroczne zakamarki ich muzyki.
Otwierający album utwór „Enter” wprowadza pewien niepokój i tak naprawdę nie wiem czego się spodziewać. „Forgive” podąża w podobną stronę, ale też budzi skrajne emocje, które kojarzą mi się z dokonaniami pewnego wykonawcy. Stare wilki w mig uchwycą ten jedyny i niepowtarzalny klimat. A o kim mowa – pewnie się domyślacie. Zresztą słuchając płyty odniosłem wrażenie, że muzycy głęboko siedzą w latach ’80, gdzie takie eksperymenty były czymś nowym i niezwykłym. Granice wyczucia dobrego smaku mieszały się z brudem i hałasem, który brnął na oślep przed siebie. Transowe medytacje z minimalistycznym udziałem instrumentów, do tego chorobliwie rozpaczliwe odgłosy, tworzyły pewien rodzaj obłąkania.
Tutaj na niekończącym się oceanie eksperymentów napotykamy muzyczną intymność, która perfekcyjnie miesza się ze współczesną awangardą noir jazzu. Wtórują im dronowe monumenty, które scalają całość w jeden monolit. Momentami czuć klimat „Twin Peaks” gdzie Angelo Badalamenti genialnie wciela się w mistrza ceremonii. Zimno i chłód też odcisnęło swoje piętno, industrialna machina raz wprawiona w ruch szaleje gdzieś na bezkresach melancholii.
Dzieje się naprawdę sporo. Potrzeba czasu, by na spokojnie przetrawić „Leaving A Dream”.
Jeszcze tylko dodam, że lista zaproszonych gości do tego przedsięwzięcia jest imponująca. Nie będę każdego z imienia i nazwiska wywoływał do tablicy, bo komu to potrzebne (wszystko jest wyszczególnione we wkładce płyty). Ale jest jedno ALE! Moją szczególną uwagę przykuła Pani Elise Aranguren, która popełniła niesamowite wokale: szczere i urzekające swoją delikatnością.
Na zakończenie WHALESONG serwuje dwa potężne kolosy „From the Ashes” i „shekissedmewithhervenomouslips”, po których nic już nie jest takie same.
Uczta dla ucha, strawa dla duszy i niech ta chwila trwa wiecznie.