Sunnata zainteresowała mnie swoją muzyką od samego początku, czyli albumu „Climbing the Colossus” z 2014 r. Od tej płyty czuć na milę znoszone, stoner sludge’owe galoty, w które zespół wskoczył na fali popularności. Nie sposób też nie zauważyć fascynacji grupą Kyuss, ale akurat to mi nie wadzi, bo ich łykam bez popitki. Już wtedy wiedziałem, a raczej spodziewałem się, że to nie będzie kolejny stonerowy band, który ślepo kopiuje Amerykanów. Druga płyta „Zorya”, wydana dwa lata później, kręciła się w podobnych klimatach, ale już na „Outlands” (2018) powolutku zaczęli wypływać na szersze wody opuszczając bezpowrotnie swój ciasny staw.
Na czwartej płycie „Burning in Heaven, Melting on Earth” znalazła się muzyka bardziej wyciszona, spokojniejsza, wybiegająca gdzieś daleko poza horyzont. Czasami z lekka powieje psychodelią, ale wszystko jest bardzo precyzyjnie wyważone i dozowane z odpowiednią siłą. Nie chcę specjalnie dzielić tej płyty na poszczególne utwory, bo odbieram ją jako całość. Te 45 minut to jeden wielki rejs, gdzie po drodze dobijamy do sześciu portów i w każdym z nich dzieje się inna historia. Pamiętam je wszystkie, ale najbardziej wbiły mi się w głowę dwie: „A Milion Lives” i „Black Serpent”.
Ciszę się, że Sunnata podąża w kierunku, który nie jest aż tak oczywisty jak na pierwszych płytach. Tutaj jest przestrzeń i ja to czuję. Jeszcze raz: brawo panowie!!! A ja – płonąc w piekle – na pewno wspomnę o tej płycie rogatemu 🙂