Gdy dowiedziałem się o reaktywacji Phlebotomized – to normalnie ucieszyłem się jak dziecko z lizaka. Jak tylko świat obiegła wieść o nagrywaniu nowej płyty, to aż nie mogłem posiąść się ze szczęścia, bo ponad dwadzieścia lat kazali sobie czekać Holendrzy na ten album.
W końcu zostałem szczęśliwym posiadaczem kopii „Deformation of Humanity” i zaczęło się. Po pierwszym odsłuchu pomyślałem, że to chyba nie Phlebotomized nagrał tą płytę (w sumie z oryginalnego składu ostał się tylko gitarzysta, więc jakieś drobne obawy miałem, co to będzie). Za drugim podejściem było już nieco lepiej, bo jednak jakiś pierwiastek ze starego grania odnalazłem.
A może za dużo oczekiwałem? Bo album kompletnie nie przypomina pierwszych wydawnictw. Są klawisze i skrzypce, a do tego rasowe brzmienie i potężny growling (nie taki jak na „Jedynce”, ale Ben de Graaff daje radę), więc wszystko by się zgadzało, ale… brakuje mi tych powikłanych aranży i niesamowitych klawiszy.
Płyta trwa 51 minut, więc materiału jest sporo. Tylko przyznam, że nie jest to taki Phlebotomized, jakiego wyczekiwałem.
Po krótkim wstępie w postaci „Premonition (Impending Doom)” następuje death metalowa chłosta w postaci „Chambre Ardete”, czyli utwór prosty i kopiący, bez zbędnych ozdobników. W sumie album na dobre zaczyna się od utworu „Desideratum” i tutaj już jestem bardziej usatysfakcjonowany. Phlebotomized powrócił z nowymi siłami i płytą, która może nie do końca mi leży, ale najważniejsze, że są wśród żywych. A to oznacza jedno: że będzie granie live, którego już nie mogę się doczekać (może by tak na Obscene Extreme zaprosić?).
Płyta dobra, miejscami nawet zaskakująca, ale do pełni szczęścia ciut zabrakło.