Słowaccy magowie czarnego heavy metalu w trzeciej odsłonie, czyli „Krupinské ohne”. Dla niektórych zespołów to najważniejsza płyta i świadczy o ich kreatywności. A czy Malokarpatan przeszedł pomyślnie test „trójki” – postaram się w telegraficznym skrócie opisać.
Powiem tak: po pierwszym odsłuchu cisnąłem płytę na półkę i nie miałem ochoty do niej wracać. Po pierwszym utworze „V brezových hájech poblíž Babinej zjavoval sa nám podsvetný velmož”, który trwa ponad 13 minut stwierdziłem, że coś mi tu nie gra. Za dużo wątków, z których każdy prowadził donikąd. Cała płyta wleciała jednym uchem i drugim wyleciała. Czar prysnął jak bańka mydlana, a myślałem, że po tak doskonałym „Nordkarpatenland” będzie już tylko lepiej.
Po czasie stwierdziłem, że dam jej drugą, a nawet trzecią szansę. I całe szczęście, bo zacząłem powoli dostrzegać jej urok! Po krótkim intro i gitarowym rzeźbieniu powoli rusza karawana ze swoim Magnatem. Chór, gitara akustyczna, diabelski wyziew na pogłosie, a wszystko zmierza w kierunku Bathory za czasów „Hamerheart”. Z czasem nabiera rozpędu, zmienia kierunek jazdy i wjeżdża na dwór księcia, gdzie zabawa trwa w najlepsze.
„Ze semena viselcuov čarovný koren povstáva” to speed metal skrojony według pradawnej receptury, która została opracowana w latach ’80 (nad całą płytą unosi się diabelska aureola wspaniałych lat ’80). Ach te cudowne riffy i spokojne melodie wplecione gdzieś w środku utworu. „Na černém kuoni sme lítali firmamentem”, czyli podróż na czarnym koniu po niebiosach. Krótki wstęp na syntezatorze, kilka uderzeń w tarabany i ruszyli z kopyta jak stado dzikich koni po lesie. Takie galopady to ja kocham, a ten kawałek w szczególności z miłym dla ucha przerywnikiem, który kojarzy mi się z … czymś błogim.
„Filipojakubská noc na Štangarígelských skalách”, czyli zastała nas już noc na Štangarígelských wzgórzach. I znów ten upiorny dźwięk syntezatora, który raczej nie wróży nic dobrego. Tutaj leśni ludzie poszli bardziej w kierunku melodyjnego black metalu i to łykam jak pierwsze płyty Quorthona. I powoli zbliżamy się do końca płyty – „Krupinské ohne poštyrikráte teho roku vzplanuli”. Pali się cały Krupin, ogień trawi wszystko, co napotka na swej drodze i to jest chyba ten moment, gdzie muszę przyznać, że to jest najlepszy utwór na płycie. Świetne wokalizy począwszy od recytacji, a skończywszy na dziwnych zaśpiewach (sam się złapałem na próbie nucenia pod nosem Krupinskie ohne łłeeeeoooooooo).
Nie będę się tutaj dłużej rozwodził nad zawartością tego krążka, płyta jednak mi weszła i zapewne zostanie jeszcze na długo w moim odtwarzaczu. Na zakończenie dodam, że album brzmi jakby został nagrany gdzieś na łonie natury. Wszystko brzmi bardzo surowo i naturalnie. Analogowe brzmienie bez dodatku polepszaczy, konserwantów, spulchniaczy czy innych cudów techniki. Po prostu czyste BIO.
Malokarpatan udowodnił, że stać ich na napisanie świetnej muzyki, którą otacza mgiełka tajemniczości. Leśni ludzie ze Słowacji potrafią w black metal z heavy metalowym zacięciem. Polecam.