Po 28 latach niebytu z nową płytą powracają klauni z LAWNMOWWER DETH. Pamiętam, że w latach ’90 zasłuchiwałem się ich dwoma pierwszymi albumami „Ooh Crikey It’s… Lawnmower Deth (1990 r) i „Return of the Fabulous Metal Bozo Clowns” (1992), zdobytymi gdzieś na pobliskim targowisku. Gęba cieszyła mi się od ucha do ucha, bo takiej muzyki nie było na rynku za wiele. Dwa lata później nagrali „Billy”, ale tam już nieco złagodnieli i zaproponowali nieco przystępniejsze dla ucha dźwięki.
Wieści o nowej płycie bardzo mnie ucieszyły i czym prędzej zakupiłem „Blunt Cutters” na nośniku fizycznym (wielkie thanx dla serdecznego kolegi Arkadiusza K.). Po pierwszym odsłuchu już wiedziałem, że kosiarki odżyły. Zostało tchnięte w nie nowe życie, ale te z lat ’90. Panowie pomimo odpowiedniej cyfry na karku i sporego bagażu doświadczeń powrócili do swoich młodzieńczych lat i na nowym albumie serwują miksturę hardcore ze starym, poczciwym punk rockiem. Kiedyś mówili na to Crossover, ale czy dziś jeszcze ten termin jest aktualny? Nie mam pojęcia. Dla mnie to kolejna uczta i cofka w czasie, kiedy muza płynęła prosto z serducha, na totalnym luzie i spontanie.
„Dziadkowie” z Mansfield napierdalają swój metal jakby mieli znów po 18 wiosen. Wskoczyli w obcisłe spodnie, katany, białe adidasy i chrzanią obowiązujące trendy. Nie są niewolnikami mody, po prostu jadą z koksem jak za starych, dobrych lat ’90. Jak ja kocham takie powroty. Można zadać sobie pytanie, czy jeszcze komuś to jest potrzebne? Ale czy to ma sens. Panowie bawią się tym grajkowaniem i to na tej płycie czuć.
Zabawa i radość z grania, to jest tutaj najważniejsze. Muza ma cieszyć. Polecam „BLUNT CUTTERS”, bo to szczera do bólu, a zarazem ciesząca ucho muzyka. 34 minuty, 18 kawałków i wszystko w temacie. A więc podnieście swoje ślimaki zanim „kosiarki” je rozjadą 😉