Przez tą koronkową zarazę nadrobię zaległości płytowe z ubiegłych miesięcy. Akurat jestem na tzw. przymusowej kwarantannie (kręgosłup znów dał znać o sobie), więc korzystając z okazji w końcu przesłucham płyty, które dostałem w styczniu 🙂 Dawno nie było death metalu, więc odłamkowym ładuj.
Lecę do Japonii, która niespecjalnie kojarzy się z muzyką ekstremalną. Co prawda mają tam fanów oraz zespoły, które robią swoje od wielu lat, ale w świecie o nich cisza. Ja sam znam tylko kilka nazw, które poza Japonią popularności większej nie zdobyły. Dziś poświęcę chwilę młodej kapeli z Nagano INVICTUS i ich debiutanckiej płycie „The Catacombs of Fear”. Panowie parają się szeroko pojętym death metalem, ale zrobionym chyba pod japońskie gusta 🙂
Chaos, który towarzyszy muzyce INVICTUS od pierwszych taktów, kojarzy mi się z zatłoczonymi ulicami wielkiej metropolii. Wszyscy gdzieś pędzą nie patrząc przed siebie, samochody trąbią, a ludzie nie zwracają na nic uwagi. W muzyce tych trzech Japończyków jest wszystkiego po trochu. Przede wszystkim jest metal śmierci z Europy, w który wpleciono ciężkie toporne walce rodem z amerykańskiego death metalu. Perkusista gra z typowo thrashowym zacięciem, a gitarzysta od czasu do czasu częstuje nas tłustym riffem, którego nie powstydziłby się Exodus czy Overkill. A przy takich kawałkach jak „Diabolic Intent” czy „Sinkhole of Ghouls” dupa sama podrywa się z fotela 🙂 Niestety, ale to tylko chwilowe zajawki. Na przyszłość widzę ich bardziej w thrashowym klimacie. Po tych 11 utworach odnoszę wrażenie, że panowie sami do końca nie mają pomysłu na swoją muzykę.
Płyta poprawna i pewnie znajdzie grono swoich odbiorców, ale dla mnie to taka druga liga światowego metalu śmierci. Jeśli mam być szczery, to wolę po raz kolejny zapuścić sobie album „The Final Stand” Gotsu Totsu Kotsu, który ścina łeb w trzy sekundy.
Tylko dla zatwardziałych maniaków death metalu.