Została mi jeszcze jedna zaległa płyta z lutego, która jest godna zauważenia. Może Szkoci z GODTHRYMM prochu na nowo nie odkrywają, ale zabrali mnie w sentymentalną podróż do lat ’90, gdy takie dźwięki gościły dość często w moim odtwarzaczu. Więc jeśli kochacie Paradise Lost, wczesną Anathemę czy My Dying Bride, to ta płyta jest dla was.
Zresztą – czego można się spodziewać po kolesiach, którzy udzielali się w wyżej wymienionych kapelach? Godthrymm zakotwiczył w porcie z napisem gothic/doom metal i nie chce z niego odpłynąć. „Reflections” to ich pierwsza pełna płyta i zawiera niespełna godzinkę smutnych i mozolnych dźwięków. Nikt tutaj się nie spieszy, nikt nikogo nie pogania, wszystko toczy się ślimaczym tempem, a Hamish snuje mroczne opowieści o końcu świata, do którego człowiek tak usilnie zmierza. Zastanawiam się nad tym, czy w dzisiejszych czasach jeszcze ktoś słucha takich płyt. Na pewno znajdzie się grupka fanatyków, do których i ja się zaliczam, bo te dziewięć piosenek, takich jakby z innej epoki, wywołały u mnie krótkotrwały stan euforii. Łezka zakręciła mi się w oku od tych smutnych melodii. Oj, dawno nie słyszałem tak emocjonalnych dźwięków.
Album bardzo przypomina mi „Gothic” Paradise Lost (melodie i aranże). Może zabrakło mu trochę przebojowości i tzw. hitów do nucenia, ale i bez tego fajnie wchodzi. Hamish Glencross nie tylko dobrze „wiosłuje”, ale też całkiem nieźle radzi sobie w partiach wokalnych. Album raczej na jesienną słotę, ale dla mnie nie ma to większego znaczenia – wiosna też jest całkiem dobrą porą na takie „melodie”. Myślę, że ta pozycja częściej będzie gościła w moim odtwarzaczu niż np. nowa Katatonia, która to wróciła po krótkiej przerwie z bardzo słabą płytą. A byłem pewien, że ta przerwa wyjdzie im na dobre, bo już na ostatnich płytach można było zauważyć tendencję zniżkową. Niestety myliłem się i „City Burials” jednym uchem wpada, a drugim wypada.
W tym wypadku całą pulę stawiam na Godthrymm i myślę, że w przyszłości jeszcze nie raz nas zaskoczą (o ile los będzie dla nich łaskawy).
Taaaa, jak dla mnie jedna z najlepszych płyt tego roku. A co do hitu to niemów że taki „We are the Dead” nie rusza. To niemożiwe 🙂
Album bardzo mi się podoba, ale nie nazywałbym Szkota Angolem.