Ostatnio dość sporo było o krajowym podwórku muzycznym, to dziś dla odmiany wybiorę się za wielką wodę. Dwie kapele, które ostatnio dość często nucę sobie przy goleniu: FLESHVESSEL i BRAT (ta druga nazwa brzmi bardzo swojsko). Zaczniemy od bardziej pokręconych dźwięków, które na swojej debiutanckiej płycie „Yearning: Promethean Fates Sealed” serwuje nam kolektyw FLESHVESSEL. Zespół powstał w 2019 r w Chicago, a muzycy to istny tygiel kulturowy. Ale ten temat zostawmy na później, czas zająć się muzyką.
FLESHVESSEL podsuwa nam pod nos odważną miksturę metalu z muzyką etniczną, jazzem oraz (!) muzyką relaksacyjną. Tak, co niektórzy mogą dostać skrętu zwojów mózgowych od takiego konglomeratu, ale to się dzieje tu i teraz. Słowo klucz to: eksperyment, a raczej poligon eksperymentów, na którym dzieją się rzeczy nieobliczalne. Dosyć sporo miejsca jest przeznaczone na improwizację, a mnogość środków przekazu chyba przerosła samych muzyków. Brzmi to wszystko jak soundtrack do obłąkanego obrazu grozy z lat ’30, który wprowadza w konsternację potencjalnego odbiorcę nieświadomego swych myśli i czynów.
Bogate instrumentarium, które zostało wykorzystane na tej płycie też odcisnęło swoje piętno. Bo oprócz tradycyjnych instrumentów wykorzystano m.in. flet prosty, lutnię, harfę drzwiową, portorykańskie Cuarto czy drewniane instrumenty dęte. A całość wepchnięta została do death metalowej jaskini (riffy, perkusja i potężne growle). I co wy na to? Ja jak zwykle jestem otwarty na takie muzyczne eksperymenty, mimo, że całość jest naprawdę ciężko strawna. Potrzeba sporo czasu, by oswoić uszy z tą lawiną pomysłów. Ludziom z otwartymi umysłami jak najbardziej polecam, a konserwy i klapkouszni – omijać to szerokim łukiem 😉
Drugim zespołem, który chcę pokrótce przedstawić, jest BRAT z Luizjany. Powstali w 2020 roku i generalnie jeszcze się nie dorobili niczego większego, mają tylko single, kompilacje i dwie epki. W składzie na wokalu Pani Liz Selfish, która potrafi w te tony jak nikt inny i pewnie zawstydziłaby niejednego faceta. Muzycznie jest dość ciężko i topornie. Tłuste brzmienie, solidna sekcja i odrobina amerykańskiego luzu. Nie jest to skomplikowane granie, ot takie w sam raz do grilla na ogrodzie z kumplami. Fachowcy od szufladkowania i łatek przyszyli im grindcore/ powerviolence, no i nie do końca jest to prawdą, no ale nie będę się spierał. Jakieś pierwiastki „łamania kości” przebijają się co chwila, więc można przymknąć oko 😉
Jestem ciekaw dużej płyty, bo nie powiem nabrałem apetytu po tych krótkich zajawkach w necie. Będę z niecierpliwością nasłuchiwał co tam u Wielkiego BRAT’a słychać, wam radzę też 🙂