Austria to nieduży kraj kojarzony raczej z górami niż ciężką muzyką. Co prawda nie powstało tutaj tyle kapel co w Szwecji czy w Finlandii, ale kilka jest wartych uwagi. Dziś chciałbym coś skrobnąć o zespole, który nagrał tylko pięć płyt w swojej trzydziestoletniej karierze. Każda z nich jest inna, ale posiada wspólny mianownik – nieprzewidywalność.
Disharmonic Orchestra – bo o nich dziś rozprawa będzie – powstała w 1987 r w austriackiej Carinthi. Skład tworzyli trzej dobrzy kumple czyli: Patrick Klopf, Martin Messner i Herwig Zamernik. Na początku panowie postanowili pohałasować sobie w klimatach grindcore i w 1989 r ukazuje się pierwsze wydawnictwo, czyli split z Pungent Stench (Nuclear Blast Records). Znalazło się na nim siedem autorskich kompozycji w klimatach hardcore/grind. Przyczepiłbym się do produkcji, bo strasznie płasko to brzmi, ale cóż… w tamtych czasach nie każdy inżynier dźwięku potrafił wyprodukować porządnie muzykę.
Kilka miesięcy później Nuclear Blast wypuszcza na limitowanym winylu epkę „Successive Substitution”, która już troszkę lepiej brzmi. No może perkusja za bardzo do przodu jest wysunięta, ale przecież idealnie nie może być.
Wiosną 1990 r ukazuje się wyczekiwany debiut Austriaków „Expositionsprophylaxe” (Nuclear Blast Records). Na album składa się dwanaście kompozycji, które ukazują zespół w trochę innym świetle. Utwory są już wyprodukowane na światowym poziomie i co za tym idzie – nabrały odpowiedniej dynamiki. Mimo, że płyta utrzymana jest nadal w grindowej stylistyce to czuć, że panowie coś kombinują z technicznymi zagrywkami, co zaowocuje na następnych płytach.
Maj 1992 roku to czas premiery drugiego krążka „Not To Be Undimensional Conscious” (Nuclear Blast) i ta płyta wywróciła mój mózg na drugą stronę.
W sumie to spodziewałem się drobnych zmian, ale nie aż tak drastycznych 🙂 Nowe oblicze orkiestralnych popaprańców bardzo mi się spodobało, a w szczególności ten „skroboczący” bas, który w muzyce D.O. od tej płyty odgrywa bardzo ważną rolę. Chłopaki nie dość, że zaczęli fajnie kombinować, to jeszcze przemycili do swojej muzyki patenty znane z innych gatunków (funkowa wstawka w utworze „The Return of the Living Beat”). Zasłuchiwałem się w tym albumie tygodniami.
Początek 1994 roku to premiera trzeciego albumu „Pleasuredome” (Steamhammer) i tutaj następuje zaskakujący zwrot akcji!!!
Disharmonic Orchestra z zimnej grindowej maszyny przepoczwarzyła się w awangardowo progresywnego robota z ludzką duszą. Patrick Klopf swe złowieszcze growle zastąpił czytelnym i wyraźnym śpiewem, który bardzo mi podszedł. Perkusja nieco zwolniła i zamiast nuklearnych blastów zaczęła pogrywać w marszowych tempach. No i oczywiście basista, który już wcześniej dał się zauważyć, rozwinął skrzydła jeszcze bardziej.
Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że muzyka D.O. stała się bardziej przebojowa, chociaż w ich wypadku „przebojowość” to trochę słowo na wyrost. Utwory na długo zapadały w pamięć i wierciły dziurę w głowie. Zagorzali maniacy stwierdzą, że zespół poszedł na komercję, ale nic z tych rzeczy, to raczej naturalna droga ewolucji i szczerze mówiąc – spodziewałem się po nich takiej muzy. Dla mnie to najlepszy album w ich dorobku, ale oczywiście to tylko moje skromne zdanie.
Ale niestety, jak mówi stare przysłowie pszczół, wszystko co dobre szybko się kończy i po wydaniu wspaniałej „Pleasuredome” Disharmonic Orchestra przestaje istnieć (1995 r) i tym samym panowie zrobili swoim fanom brzydkiego psikusa. Ale nie ma tego złego… w 2001 r następuje udana reanimacja trupa i już rok później dostajemy znakomity „Ahead”. Oczywiście stosowne papiery znów podsunęła Nuclear Blast Records.
„Ahead” to płyta bardzo dojrzała a najważniejsze, że czuć starego ducha Dysharmoników (ja byłem w piekło wzięty 🙂 ). Trzynaście utworów, które znalazły się na albumie, to kwintesencja stylu D.O., czyli basowe wstawki, trochę galopady i eksperymentalnych zagrywek. Fajnymi przerywnikami są krótkie utwory instrumentalne, które idealnie wpasowały się w klimat płyty. Często wracam do tej płyty i chętnie zobaczyłbym ten materiał odgrywany na żywo.
Niestety po tej płycie fani musieli uzbroić się w cierpliwość, bo na nowe wydawnictwo kazali sobie czekać aż 14 lat!!!
Gruba przesada jak dla mnie, ale czy warto było tyle czekać? „Fear of Angst” ukazała się w Halloween 2016 r. i niestety dupy nie urwała… Powiem tak: pomysły na płycie są, momentami robi się ciekawie, ale jakoś tak bez duszy, bez polotu, a przede wszystkim brakuje mi elementów zaskoczenia. D.O. nagrała bardzo przeciętną płytę, która jest chyba najsłabszą w całej ich dyskografii. A szkoda, bo liczyłem na coś więcej. Mimo to doceniam ich twórczość i chętnie wracam do czasów „Pleasuredome”, płyty ponadczasowej, a nawet wybitnej, bo tak naprawdę w tamtych czasach nikt tak nie grał.