Za dużo płyt kupuję, za dużo! (aż nie wierzę, że to piszę 😀 ).
Raz, że nie mam czasu ich przesłuchiwać, a dwa – pisać recenzje. Bo czasu jak zwykle za mało. A jak już najdzie mnie ochota i mam wenę, to junior wkracza do akcji i dupa blada. Ostatnio właśnie się zastanawiałem, no po grzyba mi tyle płyt, skoro i tak nie mam czasu nawet na odsłuch. Nie lepiej posłuchać z jutuba? … Ano niestety NIE. Jestem jednak starej daty człekiem i preferuję nośnik fizyczny. Oczywiście czasami zaglądam do sieci, by odsłuchać jakiś „trajler” płyty, ale zdecydowanie forma fizyczna mi bardziej odpowiada (czyli usiąść wygodnie w fotelu, chwycić w łapska okładkę, obwąchać z każdej strony, a potem dłuuugo i namiętnie celebrować odsłuch). Zastanawiam się, co stanie się z moją kolekcją kiedy spocznę sześć stóp pod ziemią? Na pewno ze sobą nie zabiorę… no ale nie o tym miałem pisać.
Album już przeleżał swoje i przegryzłem się z nim na dobre. Trzecia płyta septetu z Dallas DEAD TO A DYING WORLD „Elegy” to sześć utworów doom metalowej zagłady, ale doom metal to tylko słowo klucz. Zespół czerpie garściami z innych gatunków muzycznych, więc mamy tutaj sporo odniesień do black metalu, sludge czy crust.
Na początek płyty wybrano bardzo spokojny wstęp w postaci „Syzygy”, czyli gitarowy podkład z czystym, spokojny głosem. Bardzo lubię takie początki, które nie odkrywają wszystkich kart na starcie. „The Seer’s Embrace” to jedenastominutowy tasiemiec, który transowo i powoli wbija kolejne gwoździe do trumny (ach te skrzypce). Utwór przeplatany licznymi zwolnieniami, które kojarzą mi się z dokonaniami My Dying Bride. Czas na wyciszenie, czyli „Vernal Equinox” z pięknym niewieścim zawodzeniem Heidi Moore. Po chwili jednak dochodzę do wniosku, że nie warto rozwodzić się nad każdym utworem z osobna, bo płyta jest wielowarstwowa, a paleta barw jakiej użyto do jej namalowania jest olbrzymia, więc na cholerę dzielić to i mnożyć. Trzeba to odebrać jako całość, jako jeden wielki, epicki, kolosalny monument.
Od czasu do czasu DTADW zapędza się w black metalowe rejony, które jak najbardziej współgrają z całością i nie burzą harmonii. Wszystkie gatunki, o które muzycy zahaczają, żyją ze sobą w symbiozie i nawet taki crust nie rani uszu. Płyta bardzo ambitna, obok której nie można przejść obojętnie. Słucham któryś raz z kolei i odkrywam kolejne smaczki. Uważam, że warto poświęcić kilka chwil na jej odsłuch, bo takich płyt dziś jest jak na lekarstwo. Wspaniała podróż w moje młodzieńcze czasy gdzie Anathema i My Dying Bride nagrywały swoje najlepsze albumy.
A wokalne troszkę do Pana z Dead Can Dance podobny
Ten w pierwszym utworze Jsk najbardziej.