Malignant Tumour – bo o nich mowa – zaczynali na początku lat 90-tych jako kapela grindcorowa. Nagrali kilkanaście splitów, by w 2003 roku zadebiutować albumem „Dawn of a New Age”. Płyta zawiera 26 kompozycji w klimatach Hardcore grind. Dwa lata później wypuszczają prawdziwą torpedę „Burninhell”. I tutaj mamy już konkretną jazdę bez trzymanki. „Clearance of century” wali prosto w pysk. Muzycznie oddalili się troszkę od grindującej napylanki i poszli w kierunku „Motorhead metal”. Mimo, że płyta trwa zaledwie 35 minut daje nam kawał rock 'n metalowego „Kick assa”. Dla mnie najlepszy ich album. Jest wesoło i z przytupem. W 2008 wystrzeliwują kolejną petardę. „In full swing” to kontynuacja drogi obranej na poprzedniej płycie. Jest coraz weselej, a i alkohol się czasami poleje w tekstach.
2010 rok i mamy kolejny „wesoły” album czterech prześmiewców z Ostravy: „Earthshaker”. Do tytułowego utworu poczynili całkiem fajny klip. Kolesie jako Guliwery niszczą i dewastują własną stolicę (polecam, ubaw po pachy gwarantowany).
W 2013 wypuszczają „Overdose & Overdrive”. Tytułowy utwór rządzi i do tego kawałka też powstał przezabawny obraz (jest goło i wesoło). Zachęcam do obejrzenia.
A tak w kilku słowach: Malignant Tumour to taki czeski Motorhead. Mają kolesie niesamowite poczucie humoru, potrafią bawić się muzyką i przekazywać pozytywne wibracje grając na żywo. Na marginesie dodam, że często szlajając się po festiwalowych terenach spotykam Bilosa (vocal/guitar), to przesympatyczny człowiek, zawsze znajdzie chwilkę czasu, żeby zamienić kilka zdań, pośmiać się i powspominać poprzednie festiwale. I to on jest tym motorem napędowym Malignantów.
Tak trzymać panowie i ani na chwilkę nie spuszczajcie z tonu.