Po latach milczenia z nowym materiałem powraca jedna z oryginalniejszych kapel w naszym kraju – Atrocious Filth. Co prawda wydali epkę „Moans” w 2016 r, ale tą „przystawką” narobili mi tylko apetytu na więcej. Minęło kilka lat i jest nowy album „OVV”, który zawiera już nieco więcej materiału, choć jak dla mnie ciut zabrakło do pełni szczęścia. W sumie płyta ukazała się na początku tego roku (wersja cyfrowa), ale dopiero teraz dotarła do mnie fizyczna kopia. A że ze mnie człek starej daty – to tylko obcowanie z namacalnym produktem uważam za słuszne i prawidłowe (mp3 i YT może dla mnie spokojnie nie istnieć).
Dobra, ale przejdźmy do samej płyty i jej zawartości. Muszę przyznać, że panowie i tym razem nie zawiedli i poprzeczkę zawiesili jeszcze wyżej niż poprzednio. „OVV” to siedem kompozycji, które posiadają oznaczenia jako duże litery alfabetu. Co artyści mieli na myśli, to nie mam pojęcia. Muzycznie jest dość skomplikowanie, bo pomimo prostych struktur utworów, jednak trzeba troszkę pogłówkować i bardziej się wgryźć w te niespokojne dźwięki. Od rozpoczynającego album „F” bije fabrycznym chłodem, który mąci w głowie chorymi wokalizami. „N” to poszarpane skrawki hałasu, z którego wyłania się zawodzący głos z otchłani, a gitary wiercą schizę. Jest dziwnie, a do tego dostajemy upiorne sample gdzieś w połowie utworu.
Ale zaczyna robić się też i ciekawie. „L” od początku skojarzył mi się z muzyką legendarnego SWANS (może przez ten wokal), ale później już kręci się wszystko na karuzeli obłędu, z pięknym punktującym basem w roli głównej. „T” płynie na fali chaotycznej improwizacji – takie poranne majaki, o których po przebudzeniu nie pamiętamy. Dla mnie najlepszy wałek na płycie (kapitalne obłąkane wokalizy). „D” od początku chlasta szarpanym basem, zmieszanym z leniwymi odgłosami paszczowymi. No i dalej robi się dziwnie, a nawet bardzo dziwnie.
„A” to echo z odległej galaktyki. Dźwięki płynące z oddali powoli przybierają kształty. A jakie? Ciężko mi je zweryfikować, bo wszystko ciągnie się jak gorąca lawa spływająca z wulkanu. Wszystko to zmierza do obłędu, który za chwilę osiągnie apogeum. I na zakończenie płyty panowie serwują transowy „O”. Krótki utwór z jazzowymi zapędami.
Tak pokrótce wygląda moja wędrówka po „OVV” – albumie, który na pierwszy rzut ucha nie jest tym, czym mógłby się wydawać. Ja słucham już któryś raz z kolei i podziwiam panów za ich otwartość umysłów. W naszym pięknym kraju brakuje tego typu grania, więc doprawdy bardzo cieszy mnie, że kapele z takim stażem i po tylu latach jeszcze potrafią coś z siebie wykrzesać.
Bardzo dobry album, szczerze polecam.
https://atrociousfilth.bandcamp.com/album/ovv