Dawno nie byłem w Szkocji, co nie? No więc dziś ponownie mój okręt zakotwiczył w kolebce europejskiego bimbrownictwa. Finlaggan to dość nowa nazwa na ciasnej już mapie szkockich destylarni. Nazwa tej whisky pochodzi od nazwy zamku, w którym kiedyś pomieszkiwali włodarze wyspy. Właścicielem marki jest niejaki Brian Crook i niechętnie dzieli się informacjami na temat pochodzenia destylatu. Ale o zdobyciu złotego medalu w 2000 r na International Wine and Spirits Competition opowiada z wielkim rozochoceniem 🙂
Dobra, koniec notki biograficznej i przechodzimy do konkretów. Na początku mój nos zwrócił uwagę na świeży powiew bryzy morskiej, po czasie pojawiają się akcenty ziemiste, które za chwilę przeistaczają się w pożogę. Dym tutaj jest wyczuwalny na milę, czyli jak dla mnie zły omen. Oj, znowu będę się wędził w oparach dymu… nie lubię, nie lubię. W smaku wiadomo co wiedzie prym, ale z czasem dostrzegłem też i dobre strony tego destylatu. Jest spora słodycz, która troszeczkę niweluje tą wszechobecną „wędzonkę”. Kapka wanilii i wytrawnego dębu. Na koniec pozostaje wyraźny posmak słodowo-dymny, który wycisza delikatna solanka.
Myślałem, że będzie gorzej, a okazuje się, że to całkiem pijalna whisky. Ten dym nie jest aż tak intensywny jak w przypadku np. Ardberga czy Laphroiag’a. Czy do niej wrócę? Raczej nie, bo to jednak nie do końca moje tematy, ale dla głodnych wrażeń mogę polecić. Na pewno nie będzie rozczarowania.