Dawno nie było solidnego death metalu, więc dziś coś rzucę na tacę, niech się gawiedź cieszy 😉 Obwąchałem się z tą płytą ze wszystkich stron i w końcu mogę coś o niej szrajbnąć. Ale może zacznę od początku.
QRIXKUOR (ni cholery nie mogę zapamiętać tej nazwy, a tym bardziej wymówić) to świeża krew z międzynarodową obsadą (Nowa Zelandia/Anglia). Wojują już prawie dekadę i właśnie dorobili się pierwszego długograja. „Poison Panilopsia” – bo o niej dziś prawię – to dwa potężne ochłapy cuchnącej padliny, gdzie trup ściele się gęsto, a odrażający smród nadgnitych zwłok kłuje w oczy niemiłosiernie. To tak w skrócie w żargonie metalu śmierci 🙂
Natomiast spoglądając na okładkę to stylistycznie kojarzy mi się ona z obrazami TOOL’a („Lateralus”). A mówiąc językiem prostym, muzycznym, to dostajemy tutaj sporą dawkę pokręconych i dość skomplikowanych aranży, które do łatwych w odbiorze nie należą i wymagają od słuchacza totalnego skupienia. Zespół poutykał w ciasne szczeliny swojego obskurnego death metalu sporo smaczków i detali. I nie sztuką jest je przeoczyć, sztuką jest je wychwycić i docenić.
Brzmienie albumu to klasyczny gruz i piwnica, jest dość szorstkie i hermetyczne, czuć zaduch, który po dłuższym obcowaniu robi się niemiły. Momentami ciężko złapać oddech i nadążyć za zawirowanym rytmem, który zmienia się jak pogoda w górach. Do tego dochodzi ten grobowy odgłos paszczowy, który wyłania się gdzieś z otchłani Rowu Mariańskiego, no i mamy komplet.
Ja po kilkukrotnym odsłuchu stwierdziłem, że jest dobrze, choć ciężko mnie ostatnio zadowolić, ale te dwa utwory zrobiły robotę. Poza tym w dzisiejszych czasach ciężko tchnąć nowe życie w rozkładającego się trupa. QRIXKUOR zrobił to z gracją, choć nieboszczyk dalej leży sześć stóp pod ziemią i nie dycha 🙂