Po dłuższej przerwie z nowym wydawnictwem powraca grecki NIGHTFALL. W sumie to nawet nie czekałem na ten album, bo straciłem wiarę w ten zespół. Coś tam nagrywali, ale chyba sami tak do końca nie wiedzieli jaką drogę obrać. Bardzo ich cenię za pierwsze cztery albumy, a późniejsze rzeczy to już nie moja bajka.
Na najnowszej płycie „At Night We Prey” zatęsknili za starymi dziejami i to mnie bardzo ucieszyło. Może nie jest to album na miarę pierwszych trzech płyt, ale trzeba przyznać, że Efthimis Karadimas spiął poślady i nagrał taki album, na jaki czekałem. Czyli mamy melodie, którymi Nightfall częstował nas w latach ’90, ale bez przesłodzenia. Znalazło się też miejsce na agresję i zadziorne growle Efthimisa, które nic nie straciły na swej pierwotnej mocy. Zresztą głos Karadimasa jest tak specyficzny, że ciężko go pomylić z kimś innym. Poza tym, pomimo upływu lat – za bardzo się nie zmienił.
Płyta ma sporo dobrych momentów, ale jest też troszkę mielizn muzycznych, które spokojnie można było sobie darować. Mnie cieszy fakt, że Nightfall w końcu znalazł złoty środek łącząc swoją przeszłość z teraźniejszością. Nie odciął się od korzeni i starożytnych bogów. Ba, nawet sprawił, że znów ożyli. Mitologia grecka dość często przewija się w tekstach NIGHTFALL. Może nie jest już tak mistycznie i wyniośle jak na debiutanckim „Parade into Centuries” z 1992 r, ale duch minionych czasów gdzieś w pobliżu się unosi. A np. taki „Darkness Forever” spokojnie mógłby znaleźć się na pierwszych płytach. Dobrze mi się słucha tego materiału i nawet zdarzyło mi się po zakończeniu znów wcisnąć „play”.
Warto też zaznaczyć, że partie perkusji nagrał Fotis Benardo, który z niejednego pieca jadł chleb. Reasumując: Nightfall zaskoczył mnie tym wydawnictwem i to w dobrym tego słowa znaczeniu. Dostałem płytę, od której nic nie oczekiwałem… a tu taka niespodzianka. AVE.