Justin Broadrick jest mózgiem i zarazem maszyną napędową tworu o nazwie GODFLESH, któremu od początku istnienia mocno kibicuję (taki zagorzały szalikowiec ze mnie). Jest człowiekiem – instytucją i nie sposób zliczyć w ilu projektach maczał swoje paluchy. Jakiś czas temu natrafiłem na JESU, który jest totalnym przeciwieństwem Godflesh. Nie pamiętam skąd dostałem tą epkę, ale pamiętam, że nazwa Jesu została zapisana gdzieś w ciemnych zakamarkach mojego mózgu.
Cztery utwory, które znalazły się na płycie, tak mną zawładnęły, że nie mogłem się od nich uwolnić. I w życiu bym nie posądził Broadricka o takie dźwięki. Te spokojne utwory, które po prostu płyną niczym liście na wodzie, wprowadziły mnie w nastrój błogiego lenistwa. Oderwały mnie od codzienności i przeniosły w inny wymiar. Poczułem, że gdzieś lewituję między realnym światem a wirtualnym. Łagodne wokale, plumkające gitary i spokojny rytm, który gdzieś leniwie poczłapuje po falach melancholii. Muzyka na „Lifeline” raczej do radosnych nie należy, ale ja poczułem radość i i ciepło, które mnie otuliło niczym grubaśny wełniany koc w zimowy wieczór. A utwór „Storm Comin’ On” z gościnnym udziałem Jarboe, której talent nie tak dawno odkryłem słuchając „Children of God” SWANS to mistrzostwo świata (w 2007 r nie miałem bladego pojęcia o jej istnieniu).
Po latach skusiłem się wybiórczo sięgnąć po inne dokonania JESU, ale tam poruszają się już w cięższych klimatach, w które po prostu trzeba się „wgryźć”. „Lifeline” to bardzo łagodny album i właśnie taki JESU utkwił mi w pamięci.