Ten album kupiłem tylko i wyłącznie pod wpływem emocji. Poza tym mój wzrok przykuła kontrowersyjna okładka, która z miejsca zyskała moją sympatię. Nie znałem wcześniej zespołu, nawet nazwa nie obiła mi się o uszy. Wyłowiłem ją pośród setek innych płyt na jakimś festiwalu i wiedziałem, że to będzie cios. Byłem niemal pewien, że będzie to death metal ewentualnie black, a tutaj… totalne zaskoczenie. Po pierwszym odsłuchu cisnąłem płytę w kąt, bo akurat nie tego się spodziewałem. Hałas jaki wydobywał się z „In the Eyes of God” w ogóle do mnie nie docierał. Wszystko to nie miało ładu i składu, po prostu kompletna rozpierducha.
I jak to u mnie bywa – po czasie dałem jej drugą szansę i powoli zaczęło „żreć” 😉
Muzyka, którą tworzy Today is the Day do łatwych nie należy, więc potrzeba trochę czasu, żeby się z nią oswoić. Steve Austin – głównodowodzący i odpowiedzialny za całokształt – tworzy muzykę spod znaku avantgarde noise rock. Tak sobie słuchałem i odkrywałem, kawałek po kawałku, bo by zrozumieć te eklektyczne dźwięki, to trzeba dojść w życiu chyba do pewnego etapu. W moim przypadku był to etap „Otwórz uszy i zrzuć klapki z oczu”. Ale o tym będzie jeszcze w innym artykule.
Na „In the Eyes of God” znajdziemy cały przekrój muzycznego hałasu, począwszy od prostych hardcorowych rytmów, a skończywszy na upiornej psychodelii. I do tego ten histeryczny wrzask Austina. Całość robi wrażenie. Poza tym pełno tu zwrotów akcji, zakręconych aranży i chorobliwych melodii. Na pewno nie jest to płyta na jeden czy dwa odsłuchy. Sporo się tutaj dzieje i nie sposób wszystkiego ogarnąć za pierwszym razem. Reasumując te krótkie wypociny: płyta po czasie zrobiła mi spore kuku w głowie, a chaos jaki towarzyszył mi przy jej przyswajaniu, trwa do dziś. Nie będę też odprawiał specjalnej „szuflandii” – po prostu TITD gra we własnej lidze i nie trzymają się żadnym muzycznych zasad.
Fot. Today is the Day live Rock Cafe Praga 2008 r
Fot. Steve Austin i moja skromna osoba 🙂
Jeszcze krótko na zakończenie wspomnę, że dwanaście lat temu byłem na ich koncercie w Pradze, bo oczywiście Polskę ominęła trasa szerokim łukiem. I to, co zobaczyłem i usłyszałem, nie da się opisać. To był naprawdę istny hałas połączony z „oskarową” grą Austina. Przed nimi grał duet Jucifer i powiem, że też wrażenie na mnie zrobił przeogromne, ale o tym zespole napiszę artykulik, jak tylko wygrzebię się z zaległości 🙂
Czy dziś jest ten dzień, by spojrzeć w oczy boga?