Człowiek czasami musi wyjść z zatęchłej, śmierdzącej starymi pyrami piwnicy i zaczerpnąć świeżego powietrza. Posłuchać jak ptaszki ćwierkają i poczuć błogą radość życia. Postanowiłem się trochę „odgruzować” i łyknąć spokojniejszej nuty.
Tydzień po premierze tej płyty otrzymałem przesyłkę, zawartość wpakowałem czym prędzej do odtwarzacza i do tej pory tam siedzi. „Mana” IDLE HANDS – bo o niej dziś będę rozprawiał – wprawiła mnie w taki cudowny i radosny nastrój, który trwa do dziś. Już dawno nie podchodziłem do płyty tak emocjonalnie. Ale po kolei. Idle Hands to dość młody zespół z Portland, ale muzycy już zaprawieni w bojach. Wcześniej wypuścili epkę „Don’t Waste Your Time” (2018 r), ale niestety gdzieś mi umknęła. Poniekąd doszły mnie słuchy, że kapelka fajnie łączy heavy metal z rockiem gotyckim. Za tradycyjnym heavy raczej nie przepadam, rock gotycki to tylko Fields of the Nephilim i Dreadful Shadows, więc za bardzo nie wiedziałem czego się spodziewać.
„Mana” to płyta składająca się z jedenastu utworów, z których każdy może być potencjalnym hitem. Zespół idealnie połączył dwa style nie robiąc sobie obciachu (no może tak odrobinę ocierają się o kicz, ale jest to na granicy dobrego smaku). Płyta szybko wpada w ucho i niestety nie chce wyjść.
Co przykuło moją uwagę od samego początku? WOKALISTA!!! Świetny i czytelny głos Gabriela Franco dosłownie mnie powalił. Gość wkłada całe serducho w swój głos, robi to z wielkim uczuciem, naprawdę jestem pod ogromnym wrażeniem. Co jeszcze? MELODIE! No rewelacja, Sebastian Silva potrafi stworzyć klimat, ma do tego rękę skurczybyk. Płyta po prostu płynie i słucha się jej wybornie.
Płyta to ukłon w stronę lat ’80, co mnie akurat ucieszyło, bo w tamtych czasach powstało dużo dobrej muzy, a i ja sam raczkowałem w rockowych rytmach. Jak ktoś lubi dobre, rockowe granie z nutką nostalgii to gwarantuję, ze „Mana” przypadnie mu do gustu. Ode mnie to tyle i zapraszam do zapoznania się z IDLE HANDS, bo naprawdę warto.