Dostałem od szefa Behind the Mountain Records potężnego boxa z winylami formacji Dark Buddha Rising i aż mi się nogi ugięły od ciężaru 🙂 Bo na „The Black Trilogy” składa się aż siedem winyli, które zawierają cztery pierwsze albumy szamanów z dalekiej północy. Cztery i pół godziny obcowania z psychodelicznymi pejzażami nie da się na raz pożreć.
Kapela powstała w 2007 r w miejscowości Laitila na zachodnim wybrzeżu Finlandii. Pismaki ich muzykę wrzucili do szuflady z napisem: Psychodelic, drone/sludge doom. Ja bym dodał jeszcze słowo 'Rytuał”, bo muzycznie jest bardzo blisko. Od razu zaznaczę, że ciężko ubrać muzykę DBR w słowa, ale w miarę moich możliwości będę się starał. Generalnie muzyka zawarta na tym wydawnictwie płynie bardzo powoli i monotonnie. Odsłuchuję kolejny raz całość i za każdym razem przypominam sobie ich muzykę od nowa. Podoba mi się to, że nie jestem w stanie zapamiętać tych transowych tasiemców, bo średnia długość trwania to 15-18 minut.
Nie będę tutaj rozkładał poszczególnych albumów na czynniki pierwsze, bo w ich wypadku nie ma to najmniejszego sensu. Dark Buddha Rising grają we własnej lidze, tworzą swój niepowtarzalny klimat nie patrząc na trendy. Nie sposób ich pomylić z innym zespołem. Podobają mi się te bujane rytmy, bardziej spokojne, gdzie sekcja daje się ponieść bezgranicznej improwizacji, a reszta instrumentów wprowadza chaos i niepokój. Typowych linii wokalnych nie uświadczymy za wiele (choć są czasami przebłyski), za to jest cała gama wrzasków, skrzeków, przemówień czy chropowatych odgłosów, które bardziej kojarzą się… no właśnie z CZYM? Ciężko jednoznacznie określić, czy to są jeszcze ludzkie odgłosy.
Nie za pierwszym razem łyknąłem ten psychodeliczny klimat. Czasami jest fajnie, temat się rozkręca, zaczynam łapać trans, aż tu nagle jeb! przybijamy gwoździe, robimy hałas i do widzenia się z państwem. O co chodzi? No właśnie i to jest TO. Mroczny budda rośnie w siłę, dojrzewa i zabiera słuchacza w podróż na kres nicości.
„Enneanacatl” robi mi tak dobrze, że mogę go słuchać bez przerwy. Zresztą cały „Ritual IX” mnie rozpierdala (jeden wielki niekończący się rytuał). Wkręcają mi się te rytmy w czaszkę i wiercą, wiercą dziurę wielkości krateru Vredefort (to akurat największy na ziemi krater uderzeniowy, którego średnica wynosi 160 km).
Czasami czuję się jakbym brał udział w jakimś obrzędzie, gdzie szaman wygania ze mnie złe moce namaszczając me ciało dziwnymi miksturami i odprawiając modły do swoich bożków. Odpływam. Pewnie zapodając sobie bonga czy kwasa znalazłbym się w innym wymiarze, wymiarze mrocznego buddy. Słucham „Enneathan” i zaczynam lewitować. Co się dzieje – nie wiem.
Kończąc te ubogie słowa – tak jak na początku pisałem – ciężko jest określić muzyczne bezkresy Mrocznego Buddy, ale po dłuższych przemyśleniach wpadłem na pewne porównanie. Wyobraźcie sobie źródełko, które wybija wąskim strumykiem gdzieś wysoko w górach, spływając w dół staje się górskim potokiem, a czasem gdy przybywa wody, przekształca się w rwącą rzekę, którą wieńczy ogromny wodospad. I to jest Mroczny Budda.