Dzisiaj napiszę o płytach, które swego czasu nieźle mi namieszały w głowie. Na tą chwilę wygrzebałem tylko pięć pozycji, ale za jakiś czas na pewno wygrzebię nieco więcej.

Zacznę od prekursorów grind core, czyli Angoli z Napalm Death. Ich debiutancki album „Scum”, który ukazał się latem 1987 r, zrobił mi niezłe kuku. Pewnego razu mój dobry kolega przyniósł kasetę właśnie  z tym albumem i powiedział: „To jest  najszybsza kapela na świecie – Napalm Death. Słyszałeś?” I po chwili poleciało intro „Multinational Corporations”, a zaraz po nim „Instinct of Survival” i to mnie rozjebało.

Nigdy wcześniej nie słyszałem kapeli, która by grała tak szybko. W ogóle to, co zaprezentował Napalm Death na debiucie było dla mnie wielkim szokiem. 28 utworów w pół godziny – niezły czas, prawda?

Napalm Death zdefiniował pojęcie muzyki ekstremalnej na nowo. „Szumowiny” na długo zapadły w mej pamięci i odcisnęły olbrzymi ślad na kształtującym się mózgu młokosa (bo miałem wtedy 17 lat).

Na początku lat ’90 szeregi Napalm Death opuszcza Mick Harris i powołuje do życia nowy projekt muzyczny SCORN.

 

Scorn powstał w 1991 r w Birmingham, a początkowo tworzyli go: Mick Harris (ex Napalm Death) i Nicholas Bullen. Pomyślałem sobie, że Mick chce spróbować sił solo i stworzy równie coś ekstremalnego co Napalm Death. Niestety bardzo się myliłem, bo Mick poszedł w zupełnie innym kierunku.

Debiut „Vae Solis” ukazuje się w 1992 r (Earache Records) i przynosi ponad godzinkę zimnej, industrialnej chłosty. Ciężkie brzmienie miesza się tutaj z brudnym basem i krzyczącym wokalem. Nie od razu łyknąłem tą miksturę, ale z biegiem czasu bardzo mi podeszło nowe oblicze najszybszego perkusisty świata.

Druga płyta „Colossus” (Earache Records 1993 r) to już zupełnie inna bajka. Transowe mechaniczne bity, down tempo, dziwne odgłosy, sample i minimalizm muzyczny – tak w skrócie można określić nowy SCORN. Kompletnie nie wiedziałem jak to ugryźć. Pomyślałem sobie, że Mick wpadł do czarnej dziury, zamknął drzwi i tam zaczął wymyślać te chore dźwięki. Bo jak wytłumaczyć tak radykalną zmianę u gościa, który do niedawna naparzał w bębny z prędkością światła.

Kolejnym „dziwakiem” na mojej liście jest francuski teatr obwoźny SEBKHA CHOTT. Będąc kiedyś na festiwalu u naszych południowych sąsiadów wybrałem się na performance tych popaprańców i kopara opadła mi na glebę.

Tego, co zobaczyłem i usłyszałem, już nie da się odzobaczyć.

 

Cyrkowcy, czy też komicy w  kolorowych strojach ganiali po całej scenie bawiąc się muzyką. A muzycznie to jest tutaj wszystko, mydło i powidło. Sami swoją muzykę określają jako Mekanik metal disco avant porn jazz fusion bizarre teatr. Nie kumałem tego teatru od początku, za dużo się działo i tak jakoś bez ładu i składu. Po powrocie zakupiłem jedyną dostępną płytę w naszym kraju czyli „Nagah Mahdi-Opuscrits en 48rouleaux” i zacząłem powolutku wgryzać się w jej zawartość.

Po 68 odsłuchach dalej stwierdzam, że to jest chore, ale zdążyłem już do tego przywyknąć 🙂

 

 

Na początku lat ’90, gdzie na salonach na dobre rozgościł się metal śmierci, Nocturnus postanowił zrobić coś, czego do tej pory nikt nie odważył się zrobić i wprowadził do gry nowego gracza, czyli tzw. parapet. Kurde, na początku nie dopuszczałem takiej myśli, że klawisze się sprawdzą w takiej brutalnej i technicznej muzyce. A jednak Nocturnus zrobił to z wyczuciem i dziś nie wyobrażam sobie ich muzyki bez parapetu.

Debiutancki album „The Key” (Earache Records 1990 r)  z mety został okrzyknięty wizjonerskim metalem XX wieku, który i ja uwielbiam i cenię pomimo upływu prawie trzydziestu lat. Jedna z tych płyt, która mimo upływu czasu  broni się doskonale, a w niektórych kręgach zyskała status kultowej. Dla mnie ponadczasowa klasyka. Po takich krążkach odżywają wspomnienia z młodzieńczych lat.

 

 

 

I na zakończenie grobowy walec z USA, czyli WINTER. Nagrali tylko jedna płytę „Into Darkness” (Future Shock 1990 r). Tak wolno grającego zespołu jeszcze nie słyszałem, jeśli chodzi o lata ’90, bo później takie hordes wyrastały jak grzyby po deszczu (a nie, przepraszam była jeszcze Necro Schizma z Holandii, ale oni akurat nie nagrali żadnej płyty).

 

 

Winter powstał w Nowym Jorku w 1988 roku i niestety już nie istnieje. Zostawili po sobie kilka wydawnictw, ale właśnie „Into Darkness” utkwiło mi w pamięci najbardziej lub … najboleśniej. Przebrnąć przez zawartość tej płyty było nie lada wyzwaniem. Wolne ślimacze tempa i monotonnie wiercące gitary, polane wokalami a’la Tom G. Warrior z Celtic Frost. Męczyłem się z tym albumem jak z piardami po bobie.

Po 168 odsłuchu, który miał mnie przekonać do tej płyty, jednak skapitulowałem. Czasami jak mnie najdzie ochota, to zapuszczam ten album (raz na dekadę), a później odkładam w miejsce, o którym szybko zapominam 😉